Скачать книгу

Jedenaście, proszę pana.

      Może powinien był powiedzieć „szlachetny panie”, ale były lord kanclerz Anglii wyglądał na usatysfakcjonowanego zwykłym „proszę pana”. Może podróżował incognito; wtedy nawet wolałby, żeby nie tytułowano go jak należy.

      – Gdzie się uczysz?

      – W szkole podstawowej w Ulvercote, proszę pana. To niedaleko, po drugiej stronie Port Meadow.

      – A jak myślisz, co będziesz robił, kiedy dorośniesz?

      – Prawdopodobnie zostanę oberżystą, jak mój ojciec.

      – Niezwykle interesujące zajęcie, moim zdaniem.

      – Też tak uważam, proszę pana.

      – Sporo ludzi przewija się przez karczmę, i w ogóle.

      – Otóż to, proszę pana. Odwiedzają nas akademicy z uniwersytetu. I przewoźnicy z dalekich stron.

      – Dużo się dzieje, co?

      – O tak, proszę pana.

      – Na rzece jest pewnie duży ruch, co?

      – Najciekawsze rzeczy to się dzieją na kanale, proszę pana. Gipcjanie stale pływają w tę i z powrotem, a w lipcu, kiedy wypada Koński Targ... Wtedy na kanale naprawdę roi się od łodzi i podróżnych.

      – Koński Targ... Gipcjanie, powiadasz?

      – Zjeżdżają się ze wszystkich stron, żeby pohandlować końmi.

      – A te zakonnice z klasztoru... – zagadnął mężczyzna o wyglądzie akademika. – W jaki sposób zarabiają na życie? Wytwarzają może perfumy lub coś w tym guście?

      – Uprawiają dużo warzyw – odparł Malcolm. – Moja mama zawsze kupuje od nich warzywa i owoce. I miód. Poza tym siostry szyją i wyszywają szaty dla księży, ornaty i inne. Tak sobie myślę, że dostają za nie dużo pieniędzy. Muszą mieć pieniądze, bo kupują ryby z Medley Pond, w dole rzeki.

      – A kiedy siostry w klasztorze przyjmują gości – znowu odezwał się były lord kanclerz – to jakiego rodzaju są to goście, Malcolmie?

      – No... czasem to są damy, młode damy... Kiedy indziej może być jakiś starszy ksiądz albo biskup. Wydaje mi się, że przyjeżdżają tu odpocząć.

      – Odpocząć?

      – Tak mi powiedziała siostra Benedicta. Powiedziała, że dawno temu, kiedy nie było jeszcze tylu oberży, hoteli, a zwłaszcza szpitali, ludzie chętnie zatrzymywali się w klasztorach, opactwach i tym podobnych, ale dzisiaj przybywają do nich głównie duchowni, czasem zakonnice z innych miejsc i że są wtedy rekowa... renkowa...

      – Rekonwalescentami – podpowiedział lord Nugent.

      – No właśnie, proszę pana. Wracają do zdrowia, znaczy.

      Ciemnooki ostatni skończył jeść. Złożył nóż i widelec i położył je razem na talerzu.

      – Teraz też kogoś tam mają? – zapytał.

      – Nie wydaje mi się, proszę pana. Chyba że rzadko wychodzi na dwór. Zwykle goście lubią spacerować po ogrodzie, ale pogoda ostatnio była kiepska, więc... Podać deser?

      – A co jest na deser?

      – Pieczone jabłka w kremie budyniowym. Z klasztornego sadu.

      – No, takiej okazji nie godzi się przegapić – stwierdził akademik. – Prosimy więc o jabłka w kremie.

      Malcolm zaczął sprzątać ze stołu.

      – Od dziecka tutaj mieszkasz, Malcolmie? – zainteresował się lord Nugent.

      – Tak, proszę pana. Tu się urodziłem.

      – Masz więc doświadczenie w kontaktach z klasztorem. Czy słyszałeś kiedy, żeby siostry opiekowały się nieletnim?

      – Znaczy... dzieckiem, proszę pana?

      – Tak, małym dzieckiem, za małym, żeby posłać je do szkoły. Może nawet niemowlęciem. Obiło ci się o uszy?

      Malcolm zastanowił się chwilę, zanim odparł:

      – Nie, proszę pana, nigdy. Damy, dżentelmeni, duchowni... Tak, jak najbardziej. Ale dziecko? Nigdy.

      – Rozumiem. Dziękuję, Malcolmie.

      Przeplótłszy nóżki kieliszków między palcami, Malcolm zdołał zabrać je wszystkie razem z talerzami.

      – Dziecko? – szepnęła Asta, kiedy szli do kuchni.

      – Tajemnicza sprawa – powiedział z satysfakcją Malcolm. – Może jakaś sierota?

      – Albo gorzej – mruknęła posępnie Asta.

      Malcolm odstawił talerze do zmywania, jak zwykle ignorując obecność Alice, i zamówił deser.

      – Twój ojciec – powiedziała matka, przygotowując jabłka do podania – uważa, że jeden z naszych gości to dawny lord kanclerz.

      – W takim razie trzeba mu dać ładne, duże jabłko – odparł Malcolm.

      – Co chcieli wiedzieć? – zainteresowała się matka, polewając owoce gorącym kremem.

      – Różne rzeczy. Wypytywali mnie o klasztor.

      – Na pewno dasz sobie radę z trzema? Są gorące.

      – To małe miseczki. Dam radę, naprawdę.

      – Mam nadzieję. Jeśli upuścisz jabłko lorda kanclerza, pójdziesz do więzienia.

      Malcolm poradził sobie z miseczkami wyśmienicie, mimo że z każdą chwilą stawały się coraz bardziej gorące. Tym razem dżentelmeni nie zadawali mu żadnych pytań, zamówili tylko kawę. Przyniósł im lampę naftową, po czym udał się do kuchni złożyć kolejne zamówienie.

      – Mamo? Wiesz, że siostry w klasztorze przyjmują czasem gości, prawda? Słyszałaś, żeby kiedy opiekowały się dzieckiem? Niemowlęciem?

      – A dlaczego się tym interesujesz?

      – Nasi goście mnie o to pytali, lord kanclerz i dwaj pozostali.

      – I co im powiedziałeś?

      – Że nie przypominam sobie.

      – I to jest właściwa odpowiedź. A teraz zmykaj, przynieś mi więcej kieliszków.

      W barze, korzystając z ogólnego zgiełku, Asta szepnęła Malcolmowi do ucha:

      – Zaskoczyłeś mamę tym pytaniem. Widziałam, jak Kerin obudził się i zastrzygł uszami.

      Kerin, nieco burkliwy, ale tolerancyjny borsuk, był dajmonem pani Polstead.

      – Bo to było zaskakujące pytanie – odparł Malcolm. – Ty pewnie też wyglądałaś na zaskoczoną, kiedy tamci mi je zadali.

      – W żadnym razie! Byłam absolutnie nieprzenikniona.

      – No, na pewno zauważyli, że ja byłem zaskoczony.

      – Zapytamy o to siostry?

      – Może. Tak, jutro. Powinny wiedzieć, że ktoś o nie rozpytuje.

      2

       Żołądź

Скачать книгу