Скачать книгу

      – Tak, pod drzewem przy ścieżce holowniczej... Ale to nieważne.

      – To chyba nie ten, co?

      Pani Carpenter wyjęła spod lady najświeższy numer „Oxford Timesa”, otworzyła go i złożyła tak, żeby pokazać Malcolmowi jedną ze środkowych stronic.

      – Tak, to mógłby być on... Co się stało? Ale jak to... Utopił się?!

      – Znaleźli go w kanale. Wygląda na to, że się pośliznął i zsunął z brzegu. Sam wiesz, jak ostatnio padało, na dodatek ścieżka jest taka zaniedbana... Nie on pierwszy się tam potknął i wpadł do wody. Cokolwiek zgubił, teraz już za późno, żeby mu to oddać.

      Malcolm czytał z szeroko otwartymi oczami, łapczywie chłonąc słowa. Mężczyzna nazywał się Robert Luckhurst i był historykiem, akademikiem z Kolegium Magdaleny. Kawaler. Pozostawił po sobie brata i owdowiałą matkę. Planowano dochodzenie w sprawie jego zgonu, ale nic nie wskazywało na inny niż przypadkowy charakter śmierci.

      – A co właściwie zgubił? – zainteresowała się pani Carpenter.

      – Taką małą ozdóbkę – odparł spokojnie Malcolm, chociaż serce waliło mu jak młotem. – Kiedy szedł po ścieżce, podrzucał ją w powietrze i łapał, aż za którymś razem upuścił. Trochę poszukał, ale się rozpadało i w końcu sobie poszedł.

      – A ty co tam robiłeś?

      – Obserwowałem perkozy dwuczube. Ten mężczyzna mnie chyba nie widział. Kiedy już zniknął, poszedłem się rozejrzeć; myślałem, że może uda mi się znaleźć to, co zgubił, no i się udało. Od tamtej pory stale go szukałem. A teraz już nie będę mógł mu oddać zguby.

      – Kiedy dokładnie go widziałeś? W ostatni weekend?

      – Czy ja wiem...

      Malcolm musiał solidnie wytężyć pamięć. Zajrzał jeszcze raz do gazety, żeby sprawdzić, czy w notce nie podano daty znalezienia ciała – „Oxford Times” wychodził raz na tydzień, więc mogło to nastąpić w dowolny z ostatnich pięciu, sześciu dni – i ze zgrozą stwierdził, że ciało Luckhursta zostało znalezione dzień po tym, jak aresztowali go ludzie z KSD.

      Nie mogli go chyba zabić, prawda?

      – Nie, parę dni wcześniej – skłamał z przekonaniem. – Wątpię, żeby miało to jakiś związek. Mnóstwo ludzi spaceruje po ścieżce nad kanałem; może on też chodził tam codziennie, dla zdrowia. Nie przejął się chyba bardzo tą zgubą, skoro gdy tylko zaczęło padać, przestał jej szukać i sobie poszedł.

      – Ech, biedaczysko – powiedziała pani Carpenter. – Może teraz, jak już jest za późno, zrobią wreszcie porządek z tą ścieżką.

      I zakrzątnęła się przy innym kliencie, który akurat wszedł do składziku. Malcolm żałował, że powiedział jej o mężczyźnie w płaszczu i jego zgubie; gdyby nie dał się jej zaskoczyć, mógłby powiedzieć, że rozgląda się za kolegą. Tylko że wtedy z kolei ona nie powiedziałaby mu o notce w gazecie. Strasznie to wszystko było pokomplikowane.

      – Do widzenia, pani Carpenter – powiedział na odchodnym. Pomachała mu niezobowiązująco, zajęta nowym klientem.

      – Szkoda, że nie możemy jej poprosić, żeby nikomu nic nie mówiła – powiedział Malcolm, gdy razem z Astą zawrócili kanoe.

      – Wtedy doszłaby do wniosku, że twoje zachowanie było tym bardziej warte uwagi i lepiej by je zapamiętała – zauważyła Asta. – Dobrze skłamałeś.

      – Nie wiedziałem, że to potrafię. Najlepiej robić to najrzadziej, jak się da.

      – I dokładnie pamiętać, co się za którym razem powiedziało.

      – Znowu się rozpadało...

      Malcolm wiosłował miarowo w górę kanału. Asta przysiadła tuż przy jego uchu, tak że mogli bez przeszkód porozumiewać się szeptem.

      – Zabili go? – zapytała.

      – Albo to, albo sam się zabił.

      – To mógł być wypadek.

      – Mało prawdopodobne. Zwłaszcza po tym, jak go złapali.

      – A to, co zrobili panu Boatwrightowi... Oni nie cofną się przed niczym, dosłownie niczym, założę się. Tortury, nie tortury...

      – Ale o co może chodzić w tej wiadomości?

      W swoich rozmowach za każdym razem wracali do tego tematu. Malcolm skopiował wiadomość, żeby nie musieć za każdym razem rozwijać zamkniętej w żołędziu karteczki, ale nawet własnoręczne przepisanie słów nie przydało im sensu. Jeden człowiek prosił drugiego, żeby ten drugi zapytał o coś związanego z jakimiś pomiarami; trudno było wydedukować cokolwiek ponadto. I jeszcze to słowo „Proch”, pisane wielką literą, jakby nie chodziło o zwyczajny proch, lecz o coś wyjątkowego.

      – Jak myślisz, gdybyśmy poszli do Kolegium Magdaleny i zapytali akademików...

      – O co?

      – No, zadawalibyśmy im takie detektywistyczne pytania. Dowiedzielibyśmy się, czym się zajmował...

      – Był historystą. Tak tam stało napisane.

      – Historykiem. Ale moglibyśmy się dowiedzieć, co jeszcze robił. Z kim się przyjaźnił. Może udałoby się porozmawiać z jego studentami, przynajmniej niektórymi, gdybyśmy jakichś znaleźli. Zapytalibyśmy, czy wrócił do kolegium tamtego dnia wieczorem, po tym, jak go złapali. Bo może potem go już nikt na uczelni nie widział. O takich rzeczach myślałem.

      – Nie powiedzieliby nam tego, nawet gdyby wiedzieli. Nie wyglądamy jak detektyw, tylko jak uczniak z podstawówki. Poza tym to niebezpieczne.

      – Ludzie z KSD...

      – Oczywiście. Czy gdyby się dowiedzieli, że o niego rozpytujemy, nie nabraliby podejrzeń? Przyszliby do Pstrąga, zrobili rewizję, znaleźli żołądź i wtedy dopiero bylibyśmy w tarapatach.

      – Studenci zaglądający do Pstrąga mają czasem szaliki w barwach swoich kolegiów. Gdybyśmy wiedzieli, jak wygląda szalik Kolegium Magdaleny...

      – Świetny pomysł. Wtedy nawet jeśli o coś zapytamy, wyjdziemy po prostu na ciekawskich plotkarzy.

      Padało coraz bardziej i Malcolm ledwie widział drogę przed sobą. Asta zmieniła się w sowę i przysiadła na dziobie kanoe. Jej pióra nie nasiąkały wodą dzięki sprytnej sztuczce, którą odkryła, próbując zmienić się w nieistniejące zwierzę. Najlepszym, na co było ją na razie stać, było przyjęcie postaci jednego zwierzęcia i dodanie wybranego aspektu drugiego – i tak oto stała się sową o kaczych piórach. Ale robiła to tylko wtedy, gdy nikt poza Malcolmem nie mógł jej zobaczyć.

      Prowadzony jej wielkimi oczami Malcolm wiosłował, ile sił w ramionach; przestał tylko na chwilę, żeby wybrać z kanoe wodę, gdy sięgnęła mu do kostek. Wrócił do domu przemoczony do suchej nitki, za to Asta tylko się otrzepała i była suchutka.

      – Gdzie byłeś? – zapytała matka, ale wcale się na niego nie złościła.

      – Podpatrywałem sowę. Co jest na kolację?

      – Zapiekanka z mięsem i cynaderkami. Umyj ręce. Jak ty wyglądasz?! Jesteś cały przemoczony! Po jedzeniu zaraz się przebierz w suche ubranie. I nie zostawiaj mokrych rzeczy na podłodze w sypialni.

      Malcolm opłukał ręce pod kranem w kuchni i byle jak wytarł je w ścierkę.

      – Znaleźli już pana Boatwrighta? – zapytał.

      – Nie. A co?

      – W barze wszyscy

Скачать книгу