Скачать книгу

      – U, gadzina! – syknęła. – Obibruk, lajtuś! Bić się tu jeszcze będzie?! Patrzcie go, taka przywłoka...

      Mówiła jeszcze długo, lecz Dyzma nie słuchał.

      Zaczął otwierać walizkę, a w myśli obliczał, że za frak może dostać chyba z pięćdziesiąt złotych. Sam na Kercelaku7 zapłacił siedemdziesiąt. Na lakierkach też przyjdzie stracić z osiem, a może i dziesięć złotych.

      Dziecko poczęło się drzeć niemiłosiernie: po chwili przybiegła od sąsiadki Walentowa. Wówczas dopiero Mańka skończyła swą tyradę i, trzasnąwszy drzwiami, wyszła.

      Nikodem Dyzma otworzył walizę i wyjął frak.

      – Oho – uśmiechnęła się Walentowa – pan musi na bal pójdzie czy do ślubu.

      Nie odpowiedział. Złożył starannie spodnie, kamizelkę, frak, owinął paczkę gazetą i poprosił o sznurek.

      Wrócił i Walenty. Kobieta wzięła się do odgrzewania kartofli na kolację i izbę znowu napełnił zapach topionego smalcu.

      – Panie Dyzma – zapytał Walenty – co pan idziesz na Kiercelak?

      – Na Kiercelak.

      – Dyć dziś sobota, Żydów nie ma, a swoje to rzadko kupują. A i to za psie pieniądze.

      Smalec skwierczał na patelni. Nikodem przełknął ślinę.

      – Niech będzie za psie.

      Nagle przypomniał sobie, że nie przeszukał kieszeni fraka. Szybko rozwinął paczkę. Rzeczywiście w spodniach była szklana cygarniczka, we fraku chusteczka do nosa. Wziął oba znalezione przedmioty i wsunął do kieszeni marynarki. Jednocześnie namacał w niej coś nieznajomego. Jakby tektura... Aha, to ten znaleziony list. Zaproszenie.

      Ponownie wyjął z koperty i przeczytał. Na samym dole uderzył niespodziewanie w jego świadomość drobny druk:

      Strój balowy – ordery.

      Rzucił okiem na frak. Raut... Jedzenie, dużo jedzenia, i to darmo... Wariat jestem – pomyślał, jednakże znowu uważnie przeczytał zaproszenie: 15 lipca rb. o godz. 8 wieczór.

      Myśl nie dawała się odpędzić.

      – Panie Walenty, dziś piętnasty? – zapytał.

      – Piętnasty.

      – A która to godzina będzie?

      – A będzie i dziesiąta, ale teraz siódma.

      Dyzma stał chwilę nieruchomo. A cóż mi zrobią? – pomyślał. – Najwyżej wyrzucą za drzwi. Zresztą, na pewno tyle ludzi tam będzie...

      Wyjął przybory do golenia i zaczął się przebierać.

      Pracując w czytelni powiatowej, podczas długich godzin przedobiednich, kiedy prawie wcale nie było roboty, z nudów czytywał książki. Nieraz też trafił na opis balów i rautów urządzanych przez różnych hrabiów i ministrów. Wiedział – o ile książki opisywały prawdę – że na takich wielkich przyjęciach zazwyczaj bywa wiele osób nieznających się wzajemnie i że zatem może mu się udać to, zdawałoby się ryzykowne, przedsięwzięcie. Zwłaszcza jeżeli nie będzie specjalnie wyróżniał się wśród gości.

      Barcikowie siedzieli przy stole, zajadając kartofle i popijając herbatę.

      Jedzenie, dużo jedzenia – myślał Dyzma – mięso, chleb, ryba...

      Umył się nad zlewem, rozczesał szorstkie włosy i naciągnął krochmaloną koszulę.

      – A nie mówiłam, że na wesele idzie – powiedziała Walentowa.

      Jej mąż obejrzał się na sublokatora i mruknął: – Co nam do tego.

      Dyzma z trudem dopiął sztywny kołnierzyk, zawiązał krawat i naciągnął frak.

      – Jedzenie, dużo jedzenia – wyszeptał.

      – Co pan mówi?

      – Nic. Do widzenia.

      Zszedł z wolna ze schodów, zapinając gabardynowy płaszcz. Przy najbliższej latarni raz jeszcze obejrzał zaproszenie i stwierdził, że nie zawierało nazwiska adresata. Schował je do kieszeni, a kopertę porwał i wrzucił do rynsztoka.

      Dość słabo się orientował jeszcze w mieście i chwilę się wahał, wreszcie postanowił iść znajomą drogą. Skręcił w Żelazną, na rogu Chłodnej zawrócił w stronę kościoła. Stąd już widział Elektoralną i plac Bankowy.

      Ulice kipiały wieczornym życiem robotniczych dzielnic. Z otwartych szynków dolatywały chrapliwe dźwięki harmonii, po zaśmieconych chodnikach swobodnie flanowały8 grupy wyrostków i młodych robociarzy w porozpinanych marynarkach i bez kołnierzyków. Dziewczęta, po trzy, po cztery, wziąwszy się pod ręce, chichotały i szeptały ze sobą. Po bramach stały lub siedziały na wyniesionych z mieszkania taboretach kobiety starsze z dziećmi na rękach. Fajerant – pomyślał Dyzma.

      Na Elektoralnej również tłumy: świętujący Żydzi zapełniali nie tylko chodniki, lecz także jezdnię. Gdy dotarł do placu Teatralnego, na ratuszowej wieży było już pięć po ósmej. Przyśpieszył kroku i po chwili był już przed hotelem.

      Widział, że raz po raz zajeżdżają lśniące samochody, że wysiadają z nich eleganccy panowie i panie strojne w futra pomimo upału.

      Uczuł się onieśmielony.

      Czy potrafi wśród nich się zachować?

      Głód jednak przemógł. Jeść, za wszelką cenę jeść! Niech sobie później wyrzucają za drzwi. Korona przecie z głowy nie spadnie.

      Zacisnął zęby i wszedł.

      Zanim się spostrzegł, służba zabrała mu palto i kapelusz, a jakiś ugrzeczniony pan podprowadził do drzwi sali, a nawet je uniżonym gestem otworzył.

      W oczach Nikodema Dyzmy zawirowała biała obszerna sala, czarne plamy fraków, barwne suknie pań. Zmieszany zapach perfum i gwar głosów niemal go odurzyły.

      Stał nieruchomo przy drzwiach, gdy nagle spostrzegł tuż przed sobą uprzejmie pochylonego pana i jego wyciągniętą rękę. Machinalnie podał swoją.

      – Pan pozwoli – mówił ten – że się przedstawię, Antoniewski, sekretarz osobisty premiera. Pan pozwoli, że w imieniu pana premiera podziękuję panu za łaskawe przybycie. Proszę, pan będzie łaskaw, tu na razie przekąski.

      Nie dokończył i podbiegł do dwóch chudych panów, którzy właśnie weszli. Nikodem Dyzma otarł pot z czoła. Dzięki Bogu! Tylko teraz śmiało...

      Opanował się szybko i zaczął się orientować w sytuacji. Zauważył, że dokoła kilku stołów panowie i panie jedzą, stojąc z talerzykami w ręku, lub siedzą przy małych stolikach. Postanowił opanować głód o tyle, żeby uważać, jak zachowują się inni. Rozejrzał się po stole zastawionym półmiskami z jadłem, jakiego jeszcze nie widział. Najchętniej chwyciłby któryś z tych półmisków i zjadł jego zawartość gdzieś w kącie. Trzymał się jednak na wodzy, obserwował.

      Wreszcie się zdecydował i począł szukać oczyma talerzy. Gdy znalazł i widelec, nałożył sobie dużo jakiejś sałaty i kawał pasztetu. Usta miał pełne śliny. Nie mógł wprost oczu oderwać od talerza. Nagle, odwróciwszy się, aby upatrzyć sobie ustronniejsze miejsce, uczuł dość silne uderzenie w łokieć. Talerz, wytrącony z ręki, trzasnął o podłogę.

      Dyzmę ogarnęła wściekłość. Przed jego nosem bezceremonialnie przepychał się gruby pan, który nawet nie raczył się odwrócić,

Скачать книгу