Скачать книгу

się na sam szczyt.

      Lśniącym sercem Averstock była szopa z kuflem wymalowanym na desce wiszącej nad wejściem i pozbawioną szczęścia klientelą. Przy jednym ze stolików siedzieli rolnik i jego syn, obaj rudowłosi i kościści. Chłopak miał na ramieniu torbę; razem z ojcem pożywiali się chlebem i nieświeżym serem. Jakaś tragiczna postać ubrana w postrzępione wstążki pochylała się nad kubkiem. Temple podejrzewał, że to podróżny bard, i miał nadzieję, że ten specjalizuje się w smutnych pieśniach, ponieważ sam jego widok doprowadzał do łez. Kobieta, która gotowała nad ogniem w poczerniałym palenisku, posłała wchodzącemu Temple’owi kwaśne spojrzenie.

      Kontuar wykonano z masywnego kawałka wypaczonego drewna ze świeżym pęknięciem biegnącym przez środek i dużą plamą, która niepokojąco przypominała krew. Stojący za nim karczmarz starannie wycierał kubki szmatą.

      – Jeszcze nie jest za późno – wyszeptał Temple. – Możemy wychylić kubek szczyn, które tutaj sprzedają, a potem po prostu wyjść i nic złego się nie stanie.

      – Dopóki nie pojawi się reszta kompanii.

      – Miałem na myśli nas...

      Jednakże Sufeen już podchodził do kontuaru, pozostawiwszy przy drzwiach Temple’a, który najpierw cicho zaklął, a potem niechętnie ruszył śladem zwiadowcy.

      – Co wam podać? – spytał karczmarz.

      – Wasze miasteczko otacza około czterystu najemników szykujących się do ataku – rzekł Sufeen, a nadzieje Temple’a na uniknięcie katastrofy zostały zdruzgotane.

      Zapadła cisza pełna napięcia.

      – Nie miałem najlepszego tygodnia – mruknął karczmarz. – Nie jestem w nastroju do żartów.

      – Gdybyśmy chcieli wywołać śmiech, wymyślilibyśmy lepszy dowcip... – mruknął Temple.

      Sufeen wszedł mu w słowo.

      – To Kompania Łaskawej Dłoni, dowodzona przez niesławnego najemnika Nicomo Coscę, wynajęta przez Inkwizycję Jego Królewskiej Mości w celu usunięcia buntowników z Bliskiej Krainy. Jeżeli nie spotkają się z waszą pełną współpracą, ten zły tydzień stanie się znacznie gorszy.

      Wreszcie zdołali zainteresować karczmarza. A także wszystkich gości lokalu, którzy zwrócili na nich baczną uwagę. Trudno było stwierdzić, czy to dobrze, ale Temple nie był optymistą. Nie pamiętał, kiedy ostatnio mu się to przytrafiło.

      – A jeśli w miasteczku są buntownicy? – Rolnik oparł się o kontuar obok nich i podwinął rękaw. Na jego żylastym przedramieniu widniał tatuaż: „Wolność, swoboda, sprawiedliwość”. Oto zakała potężnej Unii, podstępny wróg Lorsena, przerażający buntownik we własnej osobie.

      Temple popatrzył mu w oczy. Jeśli tak wyglądało oblicze zła, to prezentowało się wyjątkowo nędznie.

      Sufeen starannie dobierał słowa.

      – W takim razie mają niecałą godzinę, żeby się poddać i ocalić mieszkańców tego miasta przed rozlewem krwi.

      Kościsty mężczyzna uśmiechnął się niewesoło, ukazując braki w uzębieniu.

      – Mogę was zaprowadzić do Sheela. On zdecyduje, czy można wam wierzyć. – Najwyraźniej sam im nie uwierzył, a może nawet nie w pełni ich zrozumiał.

      – Więc zabierz nas do Sheela – odrzekł Sufeen. – Dobrze.

      – Naprawdę? – mruknął Temple. Przeczucie nieuchronnej katastrofy niemal go dławiło. A może to oddech buntownika tak na niego działał. Z pewnością było w nim zło.

      – Będziecie musieli oddać broń – rzekł mężczyzna.

      – Z całym szacunkiem – odezwał się Temple – ale nie jestem pewien, czy...

      – Oddajcie ją.

      Temple z zaskoczeniem zobaczył, że kobieta siedząca przy kominku pewną ręką wycelowała w niego z kuszy.

      – Już jestem pewien – wychrypiał, dwoma palcami wyjmując nóż zza paska. – Jest bardzo mały.

      – Nie rozmiar się liczy – odparł kościsty mężczyzna, zabierając mu ostrze – ale to, gdzie go wsadzisz.

      Sufeen odpiął pas z mieczem i oddał go rolnikowi.

      – Chodźmy. I pamiętajcie, żeby nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.

      Temple uniósł dłonie.

      – Zawsze staram się ich unikać.

      – Nie udało ci się, kiedy tu za mną przyszedłeś – odparł Sufeen.

      – Już tego żałuję.

      – Zamknijcie się.

      Kościsty buntownik pokierował ich w stronę drzwi. Kobieta szła za nimi w bezpiecznej odległości, nie opuszczając kuszy. Temple dostrzegł niebieski tatuaż na wewnętrznej stronie jej nadgarstka. Kuśtykający chłopak zamykał pochód. Jedną nogę miał usztywnioną szynami i mocno przyciskał torbę do piersi. Byłaby to zabawna procesja, gdyby nie towarzysząca jej groźba śmierci. Temple zawsze uważał, że to doskonałe antidotum na komizm.

      Okazało się, że Sheel to ten sam starzec, który niedawno patrzył, jak wchodzą do miasteczka. Teraz z rozrzewnieniem wspomnieli tamtą chwilę. Sheel wstał sztywno, odpędzając muchę, a następnie, jakby po chwili namysłu, jeszcze bardziej sztywno schylił się po swój miecz i zszedł z ganku.

      – Co się dzieje, Danardzie? – spytał głosem zachrypniętym od flegmy.

      – Złapałem tych dwóch w karczmie – odpowiedział chudzielec.

      – Złapałeś? – zdziwił się Temple. – Weszliśmy tam i sami o was spytaliśmy.

      – Zamknij się – odburknął Danard.

      – Sam się zamknij – odparł Sufeen.

      Sheel wydał z siebie taki dźwięk, jakby próbował zwymiotować, po czym z trudem przełknął to, co odchrząknął.

      – Spróbujmy znaleźć równowagę pomiędzy mówieniem za dużo a milczeniem. Jestem Sheel. Występuję w imieniu tutejszych buntowników.

      – Całej czwórki? – spytał Temple.

      – Było nas więcej. – Starzec sprawiał wrażenie raczej smutnego niż rozgniewanego. Wyczerpanego i, przy odrobinie szczęścia, gotowego, by się poddać.

      – Mam na imię Sufeen i przybyłem, żeby was ostrzec...

      – Podobno jesteśmy otoczeni – zakpił Danard. – Jeśli poddamy się Inkwizycji, Averstock ocaleje.

      Sheel skierował na Temple’a spojrzenie oczu w kolorze rozwodnionej szarości.

      – Sam przyznasz, że to naciągana historia.

      Nie miało znaczenia to, czy dotarli tutaj łatwą, czy trudną ścieżką, teraz bowiem istniała tylko jedna droga wyjścia – przekonać tego człowieka, że mówią prawdę. Temple zrobił najbardziej szczerą minę, na jaką było go stać. Taką samą jak wtedy, gdy przekonał Kahdię, że już nie będzie kradł, swoją żonę, że wszystko będzie dobrze, a Coscę, że można mu zaufać. Czyż oni wszyscy mu nie uwierzyli?

      – Mój przyjaciel powiedział prawdę. – Wymawiał słowa powoli, ostrożnie, jakby rozmawiali w cztery oczy. – Chodźcie z nami, a uratujemy wielu ludzi.

      – Kłamie. – Kościsty mężczyzna dźgnął Temple’a w bok głowicą miecza Sufeena. – Tam nikogo nie ma.

      – Po co mielibyśmy tutaj

Скачать книгу