Скачать книгу

więc to on – przemknęło Mokrzyckiemu przez myśl. Czechowicz uścisnął mu dłoń. Wydał się Antoniemu bardzo skrytym i nieśmiałym człowiekiem. W pewnym sensie stanowił charakterologiczne przeciwieństwo Lorki, który uwielbiał kontakt z ludźmi i lubił skupiać na sobie uwagę.

      – Nie mam zbyt wiele czasu, ale cieszę się, że przyszłaś.

      Golda uśmiechnęła się i przeszła do salonu. Wymienili obowiązkowy całus i Mokrzycki wyjął dla gości nalewkę z pigwy, po czym poszedł zaparzyć kawę. Czechowicz był przystojnym mężczyzną, ale po ubraniu widać było, że mu się nie przelewa. Jednak mając w pamięci spotkanego ongiś w drodze do Toledo Hiszpana, który okazał się największą miłością w jego dotychczasowym życiu, Mokrzycki powstrzymywał się przed osądzaniem ludzi po wyglądzie.

      – Golda mówiła mi, że poznał pan w Hiszpanii Lorcę – powiedział Józef Czechowicz. – Czytaliśmy jego teksty w grupie poetów, w Warszawie i w Lublinie. Lorca zyskał sławę nawet nad Wisłą.

      – Tak, to prawda, ale jego sława nie uratowała mu życia – odparł Mokrzycki.

      – Jaki on był? – dopytywał Czechowicz.

      – W jakim sensie?

      – Ludzkim i artystycznym.

      Mokrzycki zauważył, że Czechowicz nie pyta o Lorcę z próżnej chęci zaimponowania mu, ale z autentycznej pasji. Hrabia popatrzył poecie w oczy. Były brązowe i łagodne. Czechowicz musiał podobać się kobietom... i mężczyznom. Antoni odpowiedział:

      – Był geniuszem w każdym tego słowa znaczeniu. Morderstwo na nim to mord na literaturze hiszpańskiej.

      Mokrzycki nalał im pigwówki do kieliszków i aromatycznej kawy do filiżanek, po czym powiedział:

      – Jawi mi się teraz jako męczennik hiszpańskiej republiki, ale też sztuki. To była niezwykła osobowość. Pod każdym względem. Przeczuwał swoją śmierć, widział rzeczy i wydarzenia, które miały dopiero się wydarzyć. Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale poeci naprawdę dostrzegają lepiej i dalej.

      Golda spojrzała wymownie na Czechowicza, który słuchając wywodu Mokrzyckiego, mieszał łyżeczką kawę w filiżance.

      – Wierzy pan w profetyczną moc poezji? – zapytał Czechowicz.

      – Ja wierzę – powiedziała Golda, wyczuwając, że między Antonim i Czechowiczem coś iskrzy.

      Mokrzycki upił łyk kawy. Była mocna i gorzka, taka, jaką lubił.

      – Wierzę, że prawdziwy poeta widzi głębiej i dalej niż zwykły człowiek, ponieważ poezja, jeśli wierzyć Platonowi, stanowi kolejny punkt w drodze do poznania prawdziwej miłości. Bez niej poezja jest niczym. Muszę powiedzieć, że zajrzałem do pańskiego ostatniego tomiku poetyckiego, który dostałem od Goldy.

      – Do Nuty człowieczej?

      – Tak – przyznał hrabia. – Pańska poezja jest przede wszystkim hołdem złożonym językowi. Lubi pan słowa i mam wrażenie, że poszukiwanie nowych sensów sprawia panu dużo przyjemności. Jednak widzę też zbieżność między pańskim postrzeganiem człowieczeństwa a filozofią Nietzschego.

      – Zadziwił mnie pan! – powiedział zaskoczony Czechowicz.

      – Moje porównanie może wydawać się daleko idące, ale wydaje mi się, że w centrum pańskiego doświadczenia poetyckiego jest człowiek i jego istnienie, a konkretnie cierpienie z tym związane – rzekł Mokrzycki. – Proszę mi wierzyć, ja również wiem, co znaczy cierpienie.

      – Doprawdy? – zapytał Czechowicz.

      – Widziałem śmierć w Hiszpanii, podczas wojny domowej. Byłem świadkiem oblężenia Madrytu i świadkiem tego, jak Pablo Neruda prezentował swój wiersz o krwi płynącej ulicami. Mam wrażenie... – Mokrzycki przerwał, by złapać tchu, bo znów obudził w sobie emocje związane ze śmiercią Teo – ...że to samo wydarzy się tutaj, w tym mieście. Czy pan to widzi w swoich snach? Ja wyczuwam katastrofę naszego świata każdą cząstką mojego ciała. Jesteśmy na krawędzi zniszczenia wszystkiego, co widzimy w Warszawie; tego, co dobre, jak i tego, co złe.

      – Dlaczego tak uważasz, mój kochany? – wtrąciła się przejęta Golda.

      – Mówiłem ci, że to nie są Niemcy, do których świat przywykł. Hitler stworzył najbardziej barbarzyńską formę dyktatury chcącej zniszczyć świat wartości judeochrześcijańskich, jaką kiedykolwiek widzieliśmy. Oni tutaj przyjdą, rozumiecie to? Są tuż za progiem.

      – Przecież jesteśmy silni, zwarci i gotowi – zauważył z łatwo wyczuwalną ironią Czechowicz.

      – Proszę nie wierzyć w te slogany – powiedział z rezygnacją Mokrzycki. – Ale nie chcę też być posądzony przez pana o defetyzm.

      – Daleki jestem od tego – zapewnił Józef Czechowicz. – Ja także dostrzegam to wszystko, co pan opisuje. Nie mam doświadczenia wojny, poza bolszewicką. Służyłem wtedy w Czwartym Pułku Piechoty Legionów. Pamiętam atmosferę bitwy nad Niemnem we wrześniu dziewiętnaście lat temu. Smród pola bitewnego, trupy i zapach śmierci.

      – Cokolwiek to znaczy dziś dla nas, drogi Józefie – rzekła Golda – był to czas chwalebny.

      Mokrzyckiemu podobała się ta uwaga Goldy odnośnie do zwycięstwa nad bolszewikami w roku dwudziestym. Jednak nie miał złudzeń, że nic nie przydarza się dwa razy.

      – Mówię nie o zwycięstwie, tylko o doświadczeniu śmierci – zauważył Czechowicz.

      – Boi się jej pan? – zapytał odważnie Mokrzycki.

      Golda zamarła. Wiedziała o obsesji śmieci, na jaką cierpiał Czechowicz. Jednak poeta wybrnął z tej kłopotliwej sytuacji.

      – Czy pan ma mój ostatni tomik?

      – Oczywiście – odparł Antoni, wstając. Wziął książkę z komody i podał ją poecie.

      Czechowicz przekartkował tom, aż trafił na wiersz zatytułowany Moje zaduszki, co było dość zabawną odpowiedzią na pytanie Mokrzyckiego.

      przeznaczenie to moje umarli

      wam krokami pożarów grać

      cienie wzywać na grobów darni

      słów muzyką ku wam je gnać

      a w tym kraju inaczej świta

      łuski wodne u kryp się łamią

      gwiazdę bladą przez kraty widać

      głosy fabryk ranią i kłamią

      o piwiarnio w której się budzę

      obnażone konary lip

      ci pijani ubodzy ludzie

      dorożkarska szkapa u szyb

      wolno kładę na kartach rękę

      trudno śpiewać śpiewaniem pisać

      zziębli z torów zbierają węgiel

      węgiel brudzi listopad liszaj

      lepię tęcze na rudej darni

      królów gonię na złoty bieg

      to co stworzę wesprzyjcie zmarli

      może przetrwa i nas i brzeg[4].

      Mokrzycki był pod wrażeniem recytacji Czechowicza. Uświadomił sobie, że to, co po nas zostanie, to tylko słowa. Najlepiej, aby zostały zapisane. Cała poezja wraca do Wergiliusza: exegi monumentum aere perennius... „Wybudowałem pomnik trwalszy od spiżu”. Czechowicz sam się unieśmiertelnił w swojej poezji. Jednak Antoni pomyślał

Скачать книгу