Скачать книгу

Cóż – stwierdziła – bywa. A to nagły podmuch wiatru, a to ostrzał przeciwlotniczy, błąd w synchronizacji zrzutu… Różnie może się zdarzyć. System grupuje wszystkie zagubione kapsuły z danego obszaru i próbuje posadzić je blisko siebie, żeby nie pozostawić nikogo zupełnie samego.

      Policzyłem naszą ekipę. Była nas siódemka – plus pechowy kleks. Dwaj zawodowcy z lekkiej piechoty, bombardier, Anne Grant jako dowódca i trzech rekrutów, ze mną włącznie.

      Grant utkwiła we mnie wzrok.

      – Idź na szpicy.

      Usłyszałem dobiegający zza pleców śmiech bombardiera. Rzuciłem mu brzydkie spojrzenie i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że to nie kto inny, jak specjalista Sargon z mojego oddziału. Nie poznałem go w pełnym rynsztunku, w końcu wszyscy ciężkozbrojni wyglądali podobnie w pancerzach, do tego objuczeni masywnym sprzętem.

      Grzechocząc zbroją, Sargon podszedł i położył mi na ramieniu ciężką rękawicę.

      – Szczęściarz z ciebie – prychnął.

      Wyrwałem mu się i odwróciłem w stronę skalnych urwisk. Zacząłem iść z karabinem w pogotowiu i szeroko otwartymi oczami. Próbowałem ogarnąć wzrokiem wszystko dokoła i korzystać z każdej napotykanej osłony. To nie było trudne, bo wszędzie rosło mnóstwo tych przerośniętych paprotek.

      Reszta ekipy zebrała się w równą kolumnę i ruszyła za mną, rozglądając się za śladami wroga.

      Nim zdążyliśmy dotrzeć pod urwisko, oczywiście zrobiło się ciekawie.

      Wychodziłem właśnie zza kolejnego drzewa – to akurat miało bardzo gruby pień. Cała roślina wyglądała w zasadzie jak olbrzymi ananas.

      Nagle stanąłem jak wryty. Moim oczom ukazały się trzy teropody i kilka pustych kapsuł desantowych.

      Dinosy były ogromne. Rzecz jasna, gdzieś je już wcześniej widziałem. Prawdziwe bydlaki, wysokie na pięć metrów i pokryte jaskrawo ubarwionymi łuskami. Dwa niebieskie i jeden coś jakby różowofioletowy. Wszystkie nosiły stalowe obroże z kolcami.

      Gdy tak stałem, skamieniały z wrażenia, dwa niebieskie zanurzyły głowy w leżących pod ich stopami kapsułach. Gdy znów je podniosły, ich pyski ociekały krwią.

      – Specjalisto? – szepnąłem na kanale lokalnym. – Mam kontakt. Trójka wrogów.

      – Co to za jedni? – odpowiedziała szeptem.

      – Bydlaki.

      Tyle zdążyłem powiedzieć, zanim fioletowy bydlak odwrócił olbrzymi łeb w moją stronę. Jego wzrok nakierował się prosto na mnie.

      Szlag! Musiał usłyszeć mój głos nawet przez hełm. Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że mają tak czuły słuch.

      Nie zamierzałem tracić więcej czasu. Wypuściłem chmarę pocisków z tracha. Pięć czy sześć trafiło monstrum, które zaryczało z bólu, ale najwyraźniej nie zamierzało zdechnąć.

      To był dla mnie sygnał do odwrotu. Odwróciłem się i puściłem biegiem w stronę towarzyszy. Hełm nie do końca pozwalał mi się obejrzeć, ale wystarczył mi dobiegający zza pleców łomot ścigającego mnie cielska. Wcale nie oczekiwałem, że uda mi się przegonić te przerośnięte jaszczury – i tu miałem rację. Wyraźnie mnie doganiały.

      – Ciągnę za sobą trzy bydlaki! – wrzasnąłem.

      Odpowiedział mi stek przekleństw naszego biosa. Kazała naszej bandzie się rozproszyć, ale nie przysłuchiwałem się szczegółom.

      Ucieczka przed olbrzymim drapieżnikiem to raczej unikalne doświadczenie, które trochę wymyka się słowom. Poczułem, jak uruchamia się we mnie jakiś pierwotny instynkt, pewnie coś odziedziczonego po dalekich przodkach. Sfora była na tropie i moje stopy dobrze o tym wiedziały. Nigdy w życiu nie biegłem tak szybko.

      Przemykając między pniakami i gęstym podszyciem, próbowałem stawiać przed nimi przeszkody, ale sytuacja wyglądała kompletnie beznadziejnie. Znały ten teren pewnie od urodzenia, a do tego przewyższały mnie ponad­dwukrotnie. Z łatwością omijały drzewa, przeskakiwały nad zwalonymi pniami i wciąż skracały dystans.

      – Ryj na ziemię, McGill! – zawołał przez radio ochrypły głos.

      Ledwie zdążyłem go posłuchać. Bombardier ustawił działo plazmowe na drodze szarżujących Saurian. Zabrzmiało ciężkie, głuche łupnięcie, które zatrzęsło okolicznymi paprociami.

      Odwróciłem się na plecy i wymierzyłem karabin w stronę napastników. Najbliższy z nich zamienił się w stertę truchtającego mięsa. Lewa strona cielska wyparowała – zamiast niej ziała tam teraz szeroka na pół metra dymiąca dziura.

      Dając dowód niesamowitej żywotności tych stworzeń, niebieskołuski potwór zdołał zrobić jeszcze dwa chwiejne kroki, zawisł nade mną, po czym padł na bok.

      Kolejny stwór pojawił się na widoku i wszyscy zasypali go gradem pocisków. Nie miałem nawet czasu stanąć na nogach, tylko leżałem w stercie gnijących roślin i jaszczurzej posoki, prując do drugiego niebieskiego dinozaura.

      Miałem wrażenie, że ostatecznie zatrzymał go raczej ból niż poważne rany. Pociski siekały łuski, a z osłoniętego nimi ciała tryskała jucha, jakby jego skórą wstrząsała seria krwawych erupcji.

      Monstrum zamierzało mnie ugryźć, jednak wobec tak przytłaczającego ognia zamiast tego stanęło dęba z donośnym skrzekiem.

      Bydlak odwrócił się, by uciec, ale zaraz upadł i zaczął się miotać w zaroślach. Wstałem i dalej ciągnąłem po nim serią razem z resztą drużyny.

      To był nasz wspólny błąd. Wracając myślami do tej ­chwili, uważam, że starsi i bardziej doświadczeni członkowie grupy powinni byli zauważyć, że coś tu nie gra. W końcu zgłaszałem, że wrogów jest trzech.

      Wreszcie pojawił się i fioletowy jaszczur. Nie ruszył jednak w ślad za niebieskimi, osobnik był sprytniejszy. Poświęcił kilka sekund na to, by zajść grupę od tyłu, i teraz wyskoczył tuż za naszymi plecami.

      Specjalistka Grant padła jako pierwsza. Stwór jednym ruchem odgryzł jej głowę razem z hełmem. Grant nie zdążyła nawet krzyknąć.

      Bestia skierowała złowieszczy wzrok na mnie. Gdy tylko rozpierzchliśmy się na boki i otworzyliśmy ogień do stojącego między nami potwora, wybrał właśnie mnie na następną ofiarę. Chyba chciał się zemścić za moją zasadzkę.

      Zaszarżował – i prawie udało mu się mnie dopaść. Byłem dość blisko, by wyraźnie zobaczyć jego wielki łeb i paszczę najeżoną niezliczonymi zakrzywionymi kłami. Wiele było złamanych, a przy niektórych utknęły kawały mięsa i ścięgien. Wciąż wystarczyło ich jednak, by zabić dorosłego człowieka jednym kłapnięciem paszczy.

      Głowa monstrum nagle eksplodowała. Sargon zdołał przeładować i odpalić swoje działo. W tej ­chwili poczułem do niego nagły przypływ sympatii.

      Znów zebrałem się ze ściółki i otrzepałem mundur.

      – Przeżyłeś specjalistę, McGill – stwierdził. – Całkiem nieźle.

      – Cholernie się cieszę, że umiesz celować tą armatą z tak bliska – powiedziałem, wskazując wielką tubę, która teraz spoczywała na jego ramieniu. Wiedziałem, że jego broń miała z założenia służyć jako lekka artyleria do ostrzeliwania odległych celów.

      Roześmiał się.

      – Znam swoje graty. Tak się zostaje bombardierem, bez dobrego oka nie masz szans.

      Po tych słowach Sargon rozejrzał się i wyraźnie spochmurniał.

      –

Скачать книгу