Скачать книгу

czerwonego worka z odpadami, kiedy zadzwonił jeden z jego dwóch telefonów. Ten ważniejszy. Spojrzał na zegarek: była dokładnie dziewiętnasta. O takiej, wyłącznie takiej, porze mógł dzwonić tylko ktoś, kto wiedział, że on odbierze go tylko o tej godzinie. Wziął telefon z blatu i odebrał.

      – Tak? – rzucił krótko.

      – Dobry wieczór. – Człowiek po drugiej stronie mówił po angielsku z obcym akcentem, ale on nie potrafił ocenić z jakim. – Czy rozmawiam z Mariusem?

      – Tak.

      – Chciałbym się umówić na wizytę. Pilną.

      – Rozumiem. Gdzie pan jest?

      – Godzinę temu przyleciałem do Warszawy. Jestem jeszcze na lotnisku.

      – Dwudziesta, „Alhambra”, Aleje Jerozolimskie trzydzieści dwa.

      – Jak się rozpoznamy?

      – Ma pan rękawiczki?

      – Mam. – W głosie dało się słyszeć lekkie zdziwienie.

      – Proszę położyć jedną na stoliku. Do zobaczenia. – Rozłączył się.

      Nie było potrzeby kontynuowania rozmowy przez telefon i tamten również to wiedział. Za godzinę pozna szczegóły. Dokończył sprzątanie gabinetu, potem przebrał się i wyszedł. Włączył alarm i zamknął drzwi na klucz. Skierował się na wewnętrzny parking i wsiadł do samochodu. Miał trzydzieści osiem minut, ale chciał być przed czasem. Ryzyko, że się spóźni z powodów niezależnych od niego, istniało zawsze, po to właśnie była rękawiczka; na wszelki wypadek.

      Na szczęście zdążył. Na miejscu był za piętnaście ósma, znalazł wolne miejsce na chodniku i zaparkował. Siedział w samochodzie i obserwował wejście do kawiarni.

      „Alhambra” była gejowskim lokalem. Półoficjalnym w latach osiemdziesiątych, później, kiedy nie trzeba było się już aż tak ukrywać, zrobiła się jeszcze bardziej popularna. Kiedyś dawali tu świetną czekoladę pitną, lepszą niż u Wedla, lokal miał klimat i zapewniał dyskrecję, na czym Mariusowi zależało najbardziej.

      Za dwie dwudziesta na ulicy tuż obok jego samochodu zatrzymała się taksówka. Nie miała oznaczeń korporacji, a wyłącznie numer boczny i koguta z napisem TAXI. Bezpiecznie schowany za przyciemnianymi szybami swojego sportowego audi Marius patrzył, jak wysiada z niej mężczyzna w staromodnym kapeluszu na głowie. Kiedy cień ronda zszedł na chwilę z jego twarzy, z zaskoczeniem zobaczył twarz Azjaty. Chińczyk zatrzasnął drzwi taksówki, wszedł na chodnik i pewnym krokiem podążył w kierunku wejścia do „Alhambry”. Po chwili zniknął w środku. Marius odczekał chwilę, a potem zrobił to samo.

      Kiedy wszedł do lokalu, Chińczyk, już bez płaszcza i kapelusza, kładł właśnie rękawiczkę na stoliku. Podszedł i usiadł obok, zdejmując ją z blatu i podając właścicielowi.

      – Marius – powiedział cicho, nie licząc nawet, że tamten również się przedstawi.

      Nie pomylił się. Przyglądał mu się przez chwilę, dokonując w myślach szybkiej oceny. Na oko pięćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt lat, ale Marius nie był pewien. Ubrany po europejsku, ale krój płaszcza i ten śmieszny kapelusz mogły świadczyć o tym, że przebywał w Europie Zachodniej od dawna i przyzwyczajony do mody z dawnych lat nie zamierzał podporządkowywać się jej nowym trendom.

      – Taksówkarze mają u was złodziejskie stawki – poskarżył się Chińczyk.

      – Trzeba brać taksówki z korporacji – odpowiedział. – Słucham pana.

      Chińczyk również przyglądał mu się dłuższą chwilę.

      – Wygląda pan bardzo niepozornie – wypalił.

      Marius pomyślał, że jest bardzo bezpośredni. Nie przejął się tym; i bez niego wiedział, jak wygląda. Potraktował to jako wskazówkę.

      – Wygląd nie ma znaczenia – odparł. – Pan również wygląda niepozornie.

      – Oczywiście. – Tamten lekko przekrzywił głowę i Marius stwierdził, że ta uwaga mogła być elementem testu.

      Podszedł kelner i wręczył im karty. Kiedy wzięli je do ręki, natychmiast dyskretnie się oddalił. Marius odłożył kartę na przykryty karminowym obrusem stół, przybysz zaś swoją otworzył i zaczął przeglądać.

      – Jest pan podobno bardzo skuteczny? – ni to zapytał, ni stwierdził Chińczyk, wpatrzony w zdjęcia koktajli, kaw i deserów.

      – Owszem.

      – I dość drogi?

      – Proszę zatrudnić Rosjanina albo Czeczena, jeśli pana na mnie nie stać. Są tańsi.

      Cień uśmiechu przemknął po twarzy Chińczyka. Przeniósł wzrok na Mariusa, zamknął kartę i odłożył ją na blat.

      – Nie będzie takiej potrzeby. Mam pan rewelacyjne referencje. W tej branży są bardzo cenne. Można wierzyć im bez zastrzeżeń; to nie entuzjastyczne opinie użytkowników mediów społecznościowych, tylko poparte twardymi dowodami realne polecenia.

      Marius uśmiechnął się ze skromnością.

      – Tak się składa, że bardzo dbam o to, żeby tych dowodów było jak najmniej – wyjaśnił, a Chińczyk roześmiał się cicho i wykonał ruch przypominający grożenie palcem.

      Chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili do stolika podszedł kelner.

      – Czy panowie już się zdecydowali?

      Chińczyk zamówił gorącą czekoladę z chili i cynamonem, Marius poprzestał na kawie. Dziś czekolada była tu taka sama jak wszędzie indziej.

      – Pozwoli pan, że na początek zadam kilka pytań – zaczął po chwili.

      Chińczyk uprzejmie skłonił głowę.

      – Proszę bardzo.

      – Jak mam się do pana zwracać? Chodzi o wygodę. Wyłącznie.

      – Może mnie pan nazywać Czangiem.

      – Kogo pan reprezentuje?

      Czang cmoknął z lekkim niesmakiem.

      – To nie są pytania, które zadaje się w takiej sytuacji. Jest pan zawodowcem. To ja daję panu zlecenie, a reszta pana nie powinna interesować.

      – Owszem. Ale zabezpieczanie się przed ryzykiem jest moim priorytetem. Jak wspomniałem przed chwilą, dbam o to wyjątkowo, niemal obsesyjnie. To dlatego działam na rynku tych usług tak długo.

      – Ja to rozumiem. Tylko że… Wie pan, że mogę powiedzieć panu cokolwiek?

      – Wiem. Ale liczę na szczerość i uchylenie przynajmniej rąbka tajemnicy.

      – Dobrze. Myślę, że i tak wiele zdradził panu mój wygląd, tego przecież nie da się ukryć, choć zawsze mógłbym twierdzić, że to przypadek. Ale to nie przypadek. Reprezentuję dużą, ale bardzo dyskretną grupę wpływów działającą głównie w Chinach kontynentalnych i na Tajwanie. Grupę biznesmenów kilku poważnych i rozwojowych branż. Jesteśmy czymś w rodzaju konsorcjum. Interesy robimy jednak na całym świecie. I nie, nie jest to żadna z triad. Można nawet powiedzieć, że nasze stosunki z władzami są… dość poprawne.

      – Z którymi władzami?

      – Wie pan: pieniądze nie mają poglądów politycznych. – Czang upił łyk czekolady. – Tak więc żyjemy dobrze z obiema. Ma pan z tym jakiś problem, Marius?

      – Żadnego. Ja też nie mam poglądów politycznych.

      Podszedł kelner z tacą i dwiema filiżankami

Скачать книгу