Скачать книгу

– Zadzwoniłem do matki, a ona poprosiła, żebym przyszedł jej pomóc… No więc poszedłem, a gdy wróciłem, było późno i w oknach nie paliły się światła. Pomyślałem, że Artiom już śpi, nie chciałem go budzić. Siedziałem tutaj i czekałem na państwa.

      – Chodźmy, chodźmy. – Jekatierina pociągnęła go za rękę. – Już późno, pora spać. Całe szczęście, że nic ci się nie stało. Wieczorami tylu chuliganów włóczy się po ulicach…

      Te słowa sprawiły, że Denisowi zrobiło się ciepło, a zarazem smutno na sercu. Rodzice Artioma troszczą się o niego, martwią się, żeby nic mu się nie przytrafiło. Chyba naprawdę go lubią. Niepotrzebnie rozpaczał i myślał, że nikt go nie potrzebuje i nie kocha. Głupiec z niego.

      Gdy weszli do mieszkania, Denis podbiegł na palcach do pokoju Artioma i cicho uchylił drzwi.

      – To ty, mamo? – Artiom odezwał się od razu.

      – To ja – odparł półgłosem Denis i szybko wślizgnął się do środka.

      – Wróciłeś? Myślałem, że się obraziłeś. Tak szybko wyszedłeś bez wyjaśnienia.

      – Musiałem skoczyć do domu i coś załatwić. Obudziłem cię?

      – Nie, jeszcze nie spałem. Kładź się. Jesteś jakiś inny. Co się stało?

      Denis po raz kolejny ze zdziwieniem odnotował niesłychaną, wręcz mistyczną wrażliwość swojego przyjaciela. Artiom kiepsko widział, za to wyczuwał ludzi jak radar, na podstawie jednego słowa odgadywał nastrój.

      – Wydarzyło się coś ciekawego. Jutro ci opowiem.

      – Nie, teraz – zażądał Artiom.

      Ukucnął na łóżku i włączył światło. Radość Denisa nie znała granic. Artiom znowu się ku niemu zwrócił, chce z nim rozmawiać, jest ciekaw jego opowieści. Co tam jakaś Kamieńska! Zaraz całkiem wywietrzeje mu z głowy.

      Denis wyciągnął z kieszeni wizytówkę, którą dostał od Wadima. Widniały na niej słowa: „Doktor Hasaj Alijew. Centrum Ochrony przed Stresem. Telefon 180-27-27”.

      – No więc tak… – zaczął, ciesząc się na myśl o długiej, nieśpiesznej rozmowie, która potrwa pół nocy i skończy się może dopiero nad ranem. Przedtem właśnie tak bywało i właśnie te godziny były najszczęśliwsze w jego życiu.

      Rozdział 4

      Na ulicy panował upał, ale w biurze było cicho i chłodno za sprawą potężnego klimatyzatora. Warfołomiejew chętnie przychodził tutaj każdego dnia, a wychodził z oporami, starając się ograniczyć spotkania poza biurem. Dzisiaj też, nie bacząc na ryzyko, umówił się tutaj z klientem, mimo że rozum mu podpowiadał, by tego nie robić. Ale co poradzić, nieprzyzwyczajeni do upału w miejskich warunkach moskwianie musieli czasem znosić humory pogody i postępować wbrew rozsądkowi.

      – I co ten twój dureń narobił? Zdekonspirował się przed chłopakiem jak żółtodziób. Ratuj teraz sytuację, skoroś taki mądry.

      Warfołomiejewa ogarnął niepokój. Nie próbował dowcipkować, bo ten typ nie zna się na żartach, w dodatku jako osoba mundurowa nie aprobuje też niewykonania rozkazu. Ma oczywiście rację, Kostik postąpił źle, no ale czego się spodziewać po narkomanie? Klient powinien wiedzieć, z kim się zadaje. Chociaż, szczerze mówiąc, zadawał się nie z narkomanem Kostikiem, ale z nim, Warfołomiejewem. Tyle że on, Warfołomiejew, nikogo prócz narkomanów nie mógł mu zaproponować… Nie, to nie do końca prawda, sam się okłamuje, mógł poszukać normalnego chłopaka, ale ogarnęła go chciwość, normalnemu trzeba by sporo zapłacić za wykonanie zadania, no a ćpun zadowolił się znacznie mniejszą sumą. Ćpuni się nie targują, wszystkie pieniądze przeliczają na działki. Cała Rosja na dolary, a oni na działki. Gdy usłyszą kwotę, szacują, ile tygodni albo miesięcy będą mogli spędzić na haju, i się zgadzają. Potrafią myśleć z wyprzedzeniem najwyżej dwu-, trzymiesięcznym, nie mają dość silnej woli, ważne, żeby teraz było im dobrze, jutro się nie liczy, a nad tym, co będzie za rok, w ogóle się nie zastanawiają. Na tym opiera się narkotykowy biznes, człowiek uzależniony niby wie, że w końcu się stoczy i umrze, w dodatku niedługo, nie zdąży się nawet obejrzeć, ale pragnienie, by zaliczyć odjazd, jest o wiele silniejsze od smutnych i nieprzyjemnych perspektyw, o których zresztą łatwo zapomnieć po zażyciu działki.

      Z samego rana, po telefonie od klienta, Warfołomiejew kazał odszukać Kostika i zapytać, co wywinął. Klient nie podał żadnych szczegółów, powiedział tylko, że Kostik zepsuł robotę i się zdekonspirował. Ten nawet się nie wypierał, przepełniało go uczucie całkowitego błogostanu i nie miał zielonego pojęcia, o co tyle hałasu. Zadanie wykonał? Wykonał. Był upał, dręczyło go straszliwe pragnienie, ale nie mógł przecież opuścić stanowiska. No więc poprosił smarkacza, który się kręcił w pobliżu. Jak on wyglądał? A licho wie, za bardzo mu się nie przyglądał, dzieciak obracał piłeczkę w ręce, w dodatku niczym cyrkowiec. Powiedział, że chce zostać pianistą. Dlaczego mu się nie przyjrzał? Ano dlatego, że skupił uwagę na samochodzie, obiekt mógł przecież zjawić się w każdej chwili, więc nie wolno mu było się rozpraszać. A zresztą skąd miał wiedzieć, że powinien zapamiętać twarz? Nie dostał takiego polecenia. Krótko mówiąc, Warfołomiejew szybko zrozumiał, że nie dojdzie z Kostikiem do ładu.

      – Racja – wykrztusił. – To moja wina. Gotów jestem zrobić wszystko, żeby to naprawić.

      – No właśnie. – Klient kiwnął posępnie głową. – A więc tak, mój kochany. Był tam jakiś siedemnastoletni smarkacz, nie wiemy, jak wyglądał, ale twój Kostik, parszywy ćpun, powinien go pamiętać. Chłopak bawił się czerwoną piłeczką, podobno trenował palce. Trzeba go znaleźć i uciszyć. Kostika zresztą też. Zrozumiałeś, Warfołomiejew?

      – Tak jest, zrozumiałem. Zrobimy, co trzeba.

      – I żebyście nie dali ciała tym razem.

      Warfołomiejew odprowadził gościa do drzwi, po czym wrócił na swój fotel, posiedział w nim chwilę, w zamyśleniu paląc cienkie czarne cygaro. Później wcisnął guzik na pulpicie. W drzwiach od razu pojawiła się gęba ochroniarza.

      – Przyprowadź mi Witię, tylko migiem – rozkazał Warfołomiejew.

      Ochroniarz znikł. Równo czterdzieści minut później przed Warfołomiejewem stanął Wiktor – odpowiedzialny za wybór ulicznych sprzedawców.

      – Wzywał mnie pan, Antonie Fiodorowiczu?

      – Zgadza się. Każ tym, co pracują dla ciebie na ulicy, rozejrzeć się za siedemnastoletnim chłopakiem z czerwoną piłeczką w ręce.

      – Co to za piłeczka?

      – Nieduża, o średnicy mniej więcej pięciu centymetrów. Chłopak ćwiczy palce, chce zostać pianistą. Bez przerwy obraca ją w dłoni. Jak ktoś go zobaczy, niech natychmiast rusza za nim i niech się dowie, co to za jeden i gdzie mieszka. Obiecaj dobrą nagrodę. Za wszelką cenę trzeba znaleźć tego pianistę, i to jak najprędzej. I jeszcze jedno, Witia. Jeśli chodzi o Kostika…

      Raporty z obserwacji Dudariewa regularnie spływały na biurko Korotkowa i gołym okiem było widać, że z każdym dniem roboty przybywa. Szkoda, że w takim samym tempie nie przybywało rąk do pracy… Gieorgij Nikołajewicz prowadził nader ruchliwy tryb życia, zajmował się nie tylko pogrzebem zamordowanej małżonki, bywał w wielu miejscach i spotykał się z mnóstwem osób. Jedna z nich była tą, którą wywiadowcy chcieli namierzyć. Tylko która?

      Korotkow

Скачать книгу