ТОП просматриваемых книг сайта:
Warunek. Eustachy Rylski
Читать онлайн.Название Warunek
Год выпуска 0
isbn 9788380321557
Автор произведения Eustachy Rylski
Жанр Классическая проза
Издательство PDW
Dlatego wszystko, co między nimi, musiało zostać zagrane. Co niezagrane, przepadało. Co raz przepadło, już się nie odnajdywało. Na swój sposób musieli się pilnować. Ale z biegiem lat przychodziło im to coraz łatwiej. Nie szukali niczego; jak coś ginęło, to łapali następny wiatr, który wypełniał ich żagle, a niekończące się wojny wiały i wiały. Lubili ten impet. Niósł ich obok siebie ku temu samemu celowi, lecz każdego, co zrozumiałe, inaczej. To drugie uważali za nieważne wobec pierwszego. A pierwsze było oczywiste. Dla Lamonta, bo Rangułt od pewnego czasu zaczął ustawać. Żaden o tym jeszcze nie wiedział, Rangułt, bo młody, Lamont, bo nieczuły. Zrobili dla siebie wszystko co możliwe, a jednak namysł, żal, bezmiar niewyobrażalnego cierpienia wokół, dojrzałość, która, jak by się żyło, musi człowieka dopaść, uczyniły swoje. Rangułt zaczął wyłamywać. Życie nie wymyśliło niczego, co by wyłamało Lamonta, poza wszystkim dlatego, że Lamont, zanim został żołnierzem, nim był, a Rangułt nie.
Ale ani Rangułt nie był tak młody, ani Lamont tak nieczuły, by tego wrześniowego, lodowatego wieczoru, a właściwie już nocy, tego nie dostrzec. Spadło to na nich równocześnie, jak tylko szwoleżer wszedł do biblioteki i się zameldował, bez słów i gestów. Tyle że Lamont postanowił nie przyjąć zmiany do wiadomości, więc nadrabiał miną, bo, tak czy owak, go to ścięło. A Rangułt, po raz pierwszy w stosunkach z Lamontem, niczego ani nikogo nie przedstawiał. Było mu z tym lepiej.
– Sądzę, że list, panie generale – odpowiedział nonszalancko, gdy Lamont, trzymając w palcach błękitną kopertę, zapytał, czy wie, co to jest.
– Zawsze zastanawiała mnie wasza bystrość – rzekł Lamont, kręcąc z podziwem głową. – Was, szwoleżerów starej gwardii, trudno czymś zaskoczyć.
Okrążył kilkakrotnie stół, po czym ni z tego, ni z owego wystrzelił kuksańcem w bok Rangułta. Ten stęknął, skrzywił się, pochylił do przodu i już tak pozostał.
To się wcześniej zdarzało. Lamont karmił się gwałtem jak lew mięsem, nawet zażyłość nie była od tego wolna. Walił znienacka w bok, brzuch czy w plecy pięknego jak grecki posąg kawalerzystę, a ten z taką samą swadą markował ripostę.
Tym razem nie odpowiedział. Utwierdziło to podejrzenie generała, że to, co między nimi, nie jest już tym, czym było. Twardy z natury wobec innych i siebie, postanowił zakamuflować pretensję i pozostać wobec Rangułta takim, jakim Rangułt powinien być wobec niego. A podejrzenie, póki co, precz. Rzekł dziarsko:
– Ściślej, jest to kopia wniosku... A więc Legia Honorowa! Legia Honorowa, mój chłopcze. Masz Legię. Nareszcie. Przybył posłaniec, nie wiem czemu przez kwaterę główną... Jakiś łuk, kancelaryjna, kurwa ich mać, celebra. Tak czy owak, ją masz. Nic się już nie zmieni.
Podszedł do Rangułta, chwycił jego drobną twarz w dłonie, wspiął się na palce i ucałował w czoło.
– Bessièresa szlag trafi! – wykrzyknął. – Do stolicy carów najpierw wejdzie najstarsza gwardia, grenadierzy, flankierzy, kirasjerzy i kogo tam jeszcze losy wyniosły, a za nimi ty. Szwadron podziurawiony jak kapota przez mole. Uzupełni się innymi. I wejdziesz jak należy. Niech mnie Bóg pokara, jeżeli nie jest tak, jak mówię. To będzie wielki dzień dla pułku, korpusu, armii. Chcę widzieć minę Bessičresa, marszałka Francji, tego syna wiejskiego konowała i prostytutki. Nie poprawiaj mnie. Wiem, co mówię. Konowała i prostytutki! Chodź, mój chłopcze, niechże cię uściskam!
Jakby chciał zapomnieć się, zakląć, wrócić! Znów chwycił w swoje krzepkie dłonie twarz kapitana i nagle znieruchomiał, spoglądając w nią bacznie.
– Czekaj, czekaj... Podejdź no do świecy. Zmizerniałeś, bardzo zmizerniałeś.
– To wojna, generale – odpowiedział Rangułt.
Lamont zapytał:
– Znasz coś lepszego?
– Od wojny? Nie, panie generale.
– A to się mylisz. Są dwie rzeczy lepsze od wojny. Jędrna markietanka i aromatyczna kawa. Takiej właśnie się zaraz napijemy.
Nakazał krzątającemu się bezszelestnie ordynansowi, by zamówił kawę, fajki i tytoń. Ordynans wypadł z biblioteki. Rangułt teraz go dopiero zauważył. Jakby się nic nie zmieniło, Lamont zatarł ręce. Zatrzymując się przed szwoleżerem, rzekł tonem ojcowskiej wymówki, on, kondotier bez ojczyzny, zakochany z wzajemnością w polskiej kawalerii:
– Zmizerniałeś, bardzo zmizerniałeś, draniu.
10
Porucznika obudził Heltrein, przygotowujący pocztę odwrotną.
I dobrze, bo sen był męczący. Śnił mu się mianowicie pal. Przedmiot w jego rodzinie, jakkolwiek okrutnie by to zabrzmiało, banalny. Stali u wylotu jaru, przy trakcie, który wiódł przez jego środek. Pal nie sprawiał wrażenia serio, za cienki, za długi, przypominający zatemperowany ołówek. Ale miejsce było serio. Nieruchome i odludne. Przyprowadzono wielkogłowe konie ze spadzistymi zadami, niemiłosiernie pogryzione przez gzy. Leżąc na skrępowanych pod lędźwiami dłoniach, bez spodni i bielizny, z luźnymi, póki co, pętlami powrozów na kostkach nóg, pomyślał: marne konie. Jakby ta absurdalna w jego sytuacji uwaga mogła mieć jakiekolwiek znaczenie, tak jak znaczenia nie miało, bo mieć nie mogło, erotyczne podniecenie, jakiemu uległ, o czym zaświadczał sterczący kutas, przedrzeźniający się z palem.
Wśród krzątającej się watahy rej wodziło czterech jeźdźców, zuchwałych, aroganckich, po których można się było spodziewać wszystkiego poza wybaczeniem. Dzień stanął w szczycie, rozjarzony upałem, z zawieszonymi na błękitnym niebie jastrzębiami, dzień, jaki żegna wiosnę na stepowiejących już płaszczyznach na wschód od Styru, kiedy otrzepana z kanałów, oczeretów, trzęsawisk ziemia, znudzona już wodami, oddaje się suchościom stepu, niewyjałowiona jeszcze ze swojej żyznej, czarnoziemnej wilgotności. Więc wszystko, co rodzi, a nie żałuje sobie niczego, jest wielkie, soczyste, barwne.
Zbliżyło się dwóch z tych czterech. Pierwszy, chłopiec jeszcze, ale już popsuty, spoglądając na kutasa wyrastającego z gąszcza kłaków, powiedział: brawo, poruczniku, brawo. Drugi, naznaczony blizną od ciemienia do żuchwy, rozkazał: nawlekaj, i Hoszowski ruszył, z rozwierającymi się coraz szerzej udami, ku ostrzu położonego pala. Podniecenie go nie opuszczało. Podejrzewał, że kaźń ma z nim związek, tak jak nagła odrębność czwartego jeźdźca. Pył traktu gorący był i miękki jak popiół. Właśnie się starał wyobrazić sobie zetknięcie z drewnianym ostrzem, gdy obudził go Heltrein, przygotowujący pocztę.
Dwóch kopert nie zamknął. Zasygnował je tylko okrągłymi pieczęciami i ich uderzenia wybiły Hoszowskiego ze snu. Trzy pozostałe koperty zostały zalakowane. Jedne i drugie owinięte pergaminem i skryte w teczce z ciemnego brezentu.
– Gotowe – rzekł Heltrein, widząc, że porucznik się ocknął.
Zegar w hallu wybił kwadrans po jedenastej. Deszcz to padał, to ustawał. Majdan ucichł.
– To wszystko? – zapytał Hoszowski, nie wstając ze złotego krzesła. Dokuczała mu silna, niesprowokowana niczym erekcja.
– Niezupełnie.
Oficera, który to powiedział, wchodząc bezszelestnie do kancelarii, od Heltreina różniła wschodniość. Miał kościstą twarz, niskie czoło, zmysłowe, grube wargi i skośne oczy pod mongolską fałdą.
– Mam kilka pytań, jeżeli pan pozwoli – rzekł ciepłym, miękkim głosem.
Hoszowski skinął głową.
– Proszę nam powiedzieć, czy scena, której mimowolnym świadkiem stał się kapitan Heltrein, na dole, w sali balowej, to był pojedynek?
–