Скачать книгу

bardziej wytrzymałe, i udali się dalej w stronę Dniepru. Tam z wyprawy wycofał się znużony brat Stefan, a potem towarzyszący im przewodnicy. Pozostali wędrowcy pokonali skutą lodem rzekę (zajęło im to kilka dni) i wreszcie natknęli się na Mongołów, a ci natychmiast wzięli ich do niewoli. Benedykt i jego towarzysze pod eskortą zostali przekazani do Saraju nad Wołgą, w którym rezydował potężny Batu-chan, władca Złotej Ordy34, ten sam, który przed kilkoma laty nawiedził Polskę ogniem i mieczem. Jednak zanim pozwolono im stanąć przed obliczem groźnego wojownika, musieli odbyć próbę ognia…

      – Co takiego? – zdziwiłem się.

      – Mongołowie kazali im przejść boso po rozżarzonych węglach, co miało być dowodem na to, że nie żywią wobec ich wodza złych zamiarów albo, co gorsza, nie zamierzają go otruć!

      – Nieprawdopodobne… – stwierdził z zadumą tata. – Nie miałem pojęcia, że podróże mogą być tak niebezpieczne…

      Mama szturchnęła go w bok.

      – Dałbyś radę! Mógłbyś skakać po ogniu na jednej nodze. Tej w gipsie. Nic byś nie poczuł!

      – Dziadku, a jak Benedykt i jego towarzysze wreszcie spotkali się z Batu-chanem, to w jakim języku z nim rozmawiali? – spytałem.

      – Dobre pytanie! Ze wszystkich przekazów wynika, że poselstwu przewodził Jan di Piano Carpini, ale kronikarze podkreślają ogromną rolę, jaką odgrywał Benedykt Polak. Najprawdopodobniej nasz rodak znał biegle język ruski, a być może także mongolski. Istnieje teoria, że zanim został zakonnikiem, był rycerzem, który po bitwie pod Legnicą dostał się do tatarskiej niewoli, gdzie nauczył się języka wrogów.

      – Taki człowiek musiał być na wagę złota – zauważyła mama.

      – I był – przyznał dziadek. – Batu-chan wysłuchał posłów, przyjął ofiarowane futra i pozwolił im ruszać dalej, ale nakazał się rozdzielić. W dalszą drogę udali się już tylko Jan i Benedykt. Mijał rok, odkąd wyruszyli z Lyonu, ale nie pokonali nawet połowy drogi, więc przez następne trzy i pół miesiąca wędrowali niemal bez odpoczynku, zmieniając konie nawet siedem razy dziennie. Z kolei wysokie góry Ałtaj musieli pokonać pieszo, bo ich zbocza były zbyt strome, aby wspinać się na nie konno. Wreszcie 22 lipca 1246 roku dotarli do Karakorum, stolicy imperium Mongołów, i tu czekało ich wielkie rozczarowanie…

      – Nie zastali gospodarzy w domu! Mongołowie poszli z wizytą do sąsiadów! – krzyknął zrozpaczony tata.

      – Wręcz przeciwnie. W mieście trwał kurułtaj, czyli wybory wielkiego chana, i nikt nie miał głowy, żeby zajmować się przybyszami. Na posłuchanie u nowego władcy „zapisało się” aż cztery tysiące posłów z całego świata! Oczekując na swoją kolejkę, Jan i Benedykt ujrzeli rzeczy, które nie śniły się Europejczykom: jedwabny namiot wsparty na obitych złotą blachą słupkach, w którym mieściło się dwa tysiące ludzi, wspaniały tron wyrzeźbiony z kości słoniowej i pięćset wozów wypełnionych po brzegi złotem, klejnotami i kamieniami szlachetnymi zrabowanymi przez Mongołów w podbitych przez nich krainach. Wreszcie następca zmarłego Ugedeja Gujuk przyjął papieskich wysłanników, a była już na to najwyższa pora, bo franciszkanie powoli przymierali głodem. Nowy wielki chan cierpliwie ich wysłuchał i pozwolił Janowi di Piano Carpini wygłosić żarliwą przemowę, w której zakonnik namawiał Mongołów do przyjęcia wiary w Chrystusa, a potem przekazał im swój własny list do Innocentego IV, w którym rozkazywał papieżowi, aby niezwłocznie na czele wszystkich europejskich władców przybył do Karakorum… i złożył mu hołd!

      – A to dobre! – parsknął rozbawiony tata. – Tyle wysiłków, żeby dostać prztyczka w nos!

      – Myślę, że Jan i Benedykt nie przejęli się specjalnie tym aroganckim żądaniem – odparł z uśmiechem dziadek. – Spędzili w stolicy Mongołów kilka miesięcy, dobrze przyjrzeli się ich potędze, zanotowali w pamięci, że główni wodzowie są ze sobą skłóceni, i zawarli cenne kontakty z innymi posłami: z Kalifatu Bagdadzkiego, Gruzji i Sułtanatu Delhi. Wszyscy oni bez wyjątku obawiali się najazdu Mongołów, a to oznaczało, że są potencjalnymi sprzymierzeńcami…

      – Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem – mama przypomniała starą zasadę dyplomacji.

      – Otóż to – przyznał dziadek. – Pamiętajcie, że Jan i Benedykt tak naprawdę byli szpiegami, dowiedzieli się o wrogu tyle, ile zdołali, i musieli jak najprędzej dostarczyć te informacje papieżowi. Ich powrót do domu trwał jeden rok i pięć dni i był nawet trudniejszy niż wyprawa do Karakorum. Wędrowali zimą przez nagi step, spali na gołej ziemi, a rano budzili się przykryci śnieżną kołdrą. Jedli dziko rosnące proso i pili wodę z roztopionego śniegu… Ale nie poddali się! W listopadzie 1247 roku dotarli do Lyonu po dwóch latach i siedmiu miesiącach nieobecności!

      – Nieprawdopodobny wyczyn! I w dodatku dokonał go Polak! Jestem pewien, że gdyby nie on, to ten Włoch zgubiłby się na bezdrożach Azji! – zapiał tata, który już zapomniał, jak kpił z naszych podróżników.

      – To prawda, że Benedykt dokonał wielkiej rzeczy – przyznał dziadek. – Z czterech misji wysłanych przez papieża do Karakorum cel osiągnęła tylko jedna. Tym bardziej szkoda, że w powszechnej świadomości pierwszym człowiekiem, który zawędrował tak daleko na wschód, jest Wenecjanin Marco Polo.

      – Dziadku, opowiesz nam o nim? – spytałem.

      – Pewnie! Ten dzielny Włoch odbył naprawdę długą podróż i zrobił dla poznania świata więcej niż ktokolwiek inny.

      Rozdział 7

      Na jedwabnym szlaku

      Niccolò, Matteo i Marco Polo

      Nie mogłem doczekać się opowieści dziadka o podróżach Marco Polo. Nie mam pojęcia, dlaczego to robi, ale zawsze zaskakuje nas w najmniej oczekiwanym momencie.

      Tego wieczora mama wybierała się na imieniny do cioci Halinki, a możecie być pewni, że to trochę trwa. Wciąż przymierzała jakieś ciuchy i grzebała w kasetce z biżuterią.

      – Może ta różyczka z bursztynem? – pytała, przykładając broszkę do sukienki. – Albo nie, lepsza będzie jaskółka z cyrkoniami… Nie wiem sama… No, powiedz coś wreszcie!

      – Kochanie, we wszystkim ci do twarzy – odparł znużonym głosem tata, za to dziadek nie mógł odmówić sobie uszczypliwości.

      – Dobrze, że w dawnych czasach handlem zajmowali się wyłącznie mężczyźni… – mruknął pod nosem. – Kobiety nigdy nie ruszyłyby w drogę, zbyt wiele czasu zajęłyby im wybór odpowiedniej sukienki i dobór dodatków!

      – Niech się ojciec nie waży snuć teraz jednej ze swoich opowieści – ostrzegła go mama. – Halinka ma nam przedstawić nowego narzeczonego, nie możemy się spóźnić.

      – Czy ja coś mówię? – wzruszył ramionami dziadek.

      Mama z westchnieniem odłożyła broszkę do kasetki i wyciągnęła z szafy jedwabny szal.

      – Pasuje! – zawołała.

      – Jedwab pochodzi z Chin – powiedział znacząco dziadek.

      – Wszystko pochodzi z Chin – wzruszył ramionami tata. – Kiedyś z ciekawości obejrzałem produkty na targowisku, aż trudno uwierzyć, ale niemal na każdym było napisane: „Made in China

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте

Скачать книгу


<p>34</p>

Złota Orda – potężne państwo mongolskie założone przez Batu-chana. Złota Orda rozciągała się na stepach wschodniej Europy i środkowej Azji, od Morza Czarnego po rzekę Irtysz.