Скачать книгу

swój niewielki przydział stugramowych stopek, piszą dozwoloną liczbę listów, drą się przez telefon polowy, strzelają, jedni z działka, inni hukną z dużego kalibru, ktoś w czołgu T-34 naciśnie pedał przepustnicy gaźnika, bluźnie przekleństwem…

      Pod wojskowymi butami Wiktorowa ziemia sprężynowała z chrzęstem, jak stary materac. Leżały na niej liście, z wierzchu – lekkie, kruche, różniące się między sobą nawet po śmierci, pod spodem – uschnięte już przed laty, zespolone w chrzęszczącą brązową masę – to był proch, w który obróciło się życie, niegdyś wybuchające pączkami, szumiące podczas burzy, lśniące w słońcu po deszczu. Zbutwiały, prawie nieważki chrust łamał się pod nogami. Do leśnej gleby docierało słabe światło, rozproszone uprzednio przez abażur z liści. Powietrze w lesie było stojące, gęste, co odczuwał zwłaszcza przywykły do podniebnych wichrów myśliwiec. Nagrzane, spocone drzewo pachniało wilgotną świeżością. Ale zapach żywego lasu ginął pod naporem woni umarłych drzew i chrustu. Tam, gdzie stały świerki, wtórowała im o oktawę wyższa nuta terpentyny. Słodki zapach osiki był mdły, olcha roztaczała gorzką woń. Las żył oddzielnie od reszty świata, Wiktorow miał więc wrażenie, że wchodzi do domu, w którym wszystko jest inne niż na dworze: i zapachy, i światło wpadające przez zaciągnięte firanki; nawet dźwięki inaczej słychać w jego ścianach, i dopóki człowiek nie wyjdzie z lasu, ciągle czuje się jakoś inaczej, jak w gościnie u prawie nieznajomych ludzi. Jak gdyby z dna, przez wysoką, grubą warstwę leśnego powietrza, patrzyło się w górę; liście tańczą i wydaje się, że trzeszcząca pajęczyna, czepiająca się zielonej gwiazdki na furażerce, to wodorost zawieszony między powierzchnią a dnem jakiegoś zbiornika wodnego; że i szybkie wielkogłowe muchy, i niemrawe meszki, i cietrzew, niczym kura przedzierający się wśród gałęzi, poruszają skrzelami i nigdy nie wzlecą ponad las, tak jak czasem rybie uda się wyskoczyć ponad powierzchnię jeziora; że jeśli sroka frunie nad wierzchołkiem osiki, to zaraz znowu zanurkuje między gałęzie – ot, przez chwilę ryba błysnęła w słońcu białym bokiem i znowu plusnęła do wody. I taki dziwny wydaje się mech skąpany w kroplach rosy, niebieskich, zielonych, gasnących w mroku na dnie leśnym.

      Dobrze z tego cichego półmroku wyjść nagle na jasną polanę, wszystko jest od razu inne – i ciepła ziemia, i zapach nagrzanego słońcem jałowca, i ruchliwe powietrze, i duże, przywiędłe dzwonki, jakby odlane z fioletowego metalu, i dzikie goździki na lepkich żywicznych łodygach. W duszy czuje się beztroskę, a polana jest jak szczęśliwy dzień w pechowym życiu. Wydaje się, że motyle cytrynki, czarnogranatowe szlifowane żuki, mrówki, zaskroniec, który szeleści w trawie – troszczą się wcale nie każde o siebie, ale o jakąś jedną wspólną sprawę. Ludzkiej twarzy dotknęła brzozowa gałązka oblepiona drobnymi listkami; pasikonik podskoczył, uderzył o człowieka jak o pień drzewa; chwycił się wojskowego pasa; nie śpiesząc się, napina zielone uda, ma okrągłe skórzane oczy i całkiem barani pysk. Jest ciepło, widać zapóźnione kwiaty poziomek, słońce nagrzało guziki i sprzączkę od pasa. Z pewnością nad tą polaną nigdy nie przelatywał żaden Ju-88 czy heinkel w nocnym rajdzie.

      36

      Nocami często wspominał miesiące spędzone w stalingradzkim szpitalu. Nie pamiętał mokrej, przepoconej koszuli, przyprawiającej o mdłości słonawej wody, nie pamiętał ciężkiego, męczącego zapachu. Tamte dni wydawały mu się szczęściem. A teraz w lesie, wsłuchując się w szum drzew, myślał: „Czyżbym słyszał jej kroki?”.

      Czy to zdarzyło się naprawdę? Obejmowała go, głaskała po włosach, płakała, a on całował jej mokre, słone oczy.

      Niekiedy Wiktorow myślał o tym, że na jaku doleci do Stalingradu, to przecież w sumie kilka godzin – w Riazaniu można zatankować, potem dotrze do miasta Engels; znajomy jest tam dyżurnym odpowiedzialnym. A później mogą go rozstrzelać.

      Ciągle przypominała mu się przeczytana w starej książce historia: bracia Szeriemietiew, bogaci synowie feldmarszałka, wydali swoją szesnastoletnią siostrę za kniazia Dołgorukiego; dziewczyna przed ślubem bodaj tylko raz widziała narzeczonego. Bracia dali jej olbrzymi posag, srebro zajmowało trzy izby. A dwa dni po weselu umarł car Piotr II. Dołgorukiego, jego zaufanego, schwytano, wywieziono na północ i zamknięto w drewnianej wieży. Młoda żona nie posłuchała namów – mogła uwolnić się od małżeństwa, przecież zaledwie dwa dni żyła z mężem. Pojechała jednak za nim, zamieszkała w zwykłej chacie, w leśnej głuszy. Codziennie przez dziesięć lat chodziła do wieży, w której siedział Dołgoruki. Któregoś ranka zobaczyła: okienko w niej jest otwarte na oścież, drzwi tak samo. Młoda kniahini pobiegła ulicą, padała na kolana przed każdym spotkanym człowiekiem – kimkolwiek był – chłopem, strzelcem – pytała, gdzie jest jej mąż, błagała o odpowiedź. Usłyszała, że Dołgorukiego wywieziono do Niżnego Nowogrodu. Dziewczyna dużo wycierpiała podczas pieszej wędrówki, długiej i trudnej. A w Niżnim Nowogrodzie dowiedziała się, że kniazia skazano na śmierć przez ćwiartowanie i stracono. Wtedy postanowiła pójść do klasztoru, udała się do Kijowa. W dzień postrzyżyn długo chodziła brzegiem Dniepru. Nie żałowała wolności, ale by przyjąć stan mnisi, musiała zdjąć z palca obrączkę.

      Nie mogła jednak się z nią rozstać… Wiele godzin tak chodziła, a potem, kiedy słońce zaczęło się zniżać, zdjęła obrączkę z palca, rzuciła ją w wody Dniepru i wróciła do klasztoru.

      Lejtnant lotnictwa, wychowanek domu dziecka, ślusarz z warsztatów mechanicznych StalGRES-u, ciągle wspominał życie kniahini Dołgorukiej. Szedł lasem i wyobrażał sobie: nie ma go już, pochowano go, zestrzelony przez fryca samolot zarył się dziobem w ziemię i zdążył zardzewieć, rozsypać się, zarosnąć trawą, a po tych miejscach chodzi Wiera Spiridonow – zatrzyma się, zejdzie stromym zboczem nad Wołgę, popatrzy na wodę… Tak dwieście lat temu chodziła tędy młoda kniahini Dołgoruka – wyjdzie na polanę, przemknie wśród lnu, rozsunie rękami obsypane czerwonymi jagodami krzaki. W duszy czuł wtedy jednocześnie i gorycz, i rozpacz, i słodycz, i ból.

      Idzie sobie lasem lejtnancik w zniszczonej bluzie wojskowej, szczupły, wąski w ramionach. O iluż takich zapomniano w tych niezapomnianych czasach.

      37

      Wiktorow nie zdążył jeszcze dojść do lotniska, a już zrozumiał, że musiało się stać coś ważnego. Widać było jeżdżące tu i tam cysterny z paliwem; technicy i mechanicy silnikowi z batalionu obsługi krzątali się wokół samolotów osłoniętych siatkami maskującymi. Zazwyczaj milczący silnik radiostacji terkotał rytmicznie i wyraźnie.

      „Jasne” – pomyślał lejtnant i przyśpieszył kroku.

      Zaraz wszystko się potwierdziło; kiedy spotkał lejtnanta Sołomatina z różowymi plamami oparzeń na szczęce, usłyszał:

      – Jest rozkaz, wchodzimy do akcji.

      – Na front? – spytał Wiktorow.

      – A niby gdzie: do Taszkientu? – zadrwił z niego Sołomatin i poszedł w stronę wsi.

      Był wyraźnie zdenerwowany – na serio związał się z gospodynią kwatery i teraz widocznie śpieszno mu było do niej.

      – Sołomatin będzie się dzielił: chatę babie, krowę sobie – odezwał się obok Wiktorowa znajomy głos. Ścieżką szedł lejtnant Jeriomin, z którym Wiktorow latał w parze.

      – Dokąd teraz, Jerioma?

      – Może Północno-Zachodni rusza do ofensywy? Właśnie dowódca dywizji przyleciał na R-5. Mam znajomego w sztabie armii, lata na douglasie, można go spytać. On wszystko wie.

      – Co tam pytać, sami powiedzą.

      Wieści dotarły już nie tylko do sztabu i pilotów na lotnisku, ale i na wieś. Młodszy lejtnant Korol, czarnooki, o grubych wargach, najmłodszy w pułku, szedł uliczką i niósł wypraną i wyprasowaną bieliznę, a na niej – piernik i węzełek suszonych jagód.

      Z

Скачать книгу