ТОП просматриваемых книг сайта:
Życie i los. Василий Гроссман
Читать онлайн.Название Życie i los
Год выпуска 0
isbn 9788373926684
Автор произведения Василий Гроссман
Издательство PDW
Nadeszła chwila, kiedy trzeba się było pożegnać. Niepisany zwyczaj nakazuje, by dowódca narażony na ogień przeciwnika odchodził dopiero wtedy, gdy podkomendni zaczynają go o to prosić. Ale obojętność Jeriomienki wobec niebezpieczeństwa była tak absolutna i naturalna, że te reguły go nie obowiązywały.
Roztargnionym i jednocześnie zręcznym ruchem obrócił głowę w ślad za świszczącym dźwiękiem przelatującego pocisku moździerza.
– No cóż, Czujkow, czas już na mnie.
Czujkow pozostał przez kilka chwil na brzegu, śledząc odpływający kuter. Piana za sterem przypominała białą chustkę; zupełnie jakby kobieta machała mu na pożegnanie.
Jeriomienko stał na pokładzie i patrzył na zawołżański brzeg – ten kołysał się jak fala w słabym świetle, padającym od strony Stalingradu, i rzeka, na której podskakiwał kuter, zastygła jak kamienna płyta.
Jeriomienko ze złością przeszedł od jednej burty do drugiej. Dziesiątki codziennych kłopotów przypominały mu o swoim istnieniu. Front miał nowe zadania. Najważniejsze było teraz gromadzenie sił pancernych, uderzenie na lewym skrzydle, które powierzyło mu Naczelne Dowództwo. Czujkowowi nie powiedział o tym ani słowa.
Czujkow zaś wrócił do swojego schronu, a wtedy żołnierz z pepeszą pełniący wartę przy wejściu, oficer do zleceń stojący w sieni i szef sztabu dywizji Gurjewa przybyły na wezwanie – wszyscy, którzy poderwali się, słysząc ciężki chód Czujkowa, zobaczyli, że dowódca armii jest zmartwiony. Miał zresztą do tego powody.
Przecież dywizje ciągle topnieją, w chaosie ataków i kontrataków niemieckie kliny metr po metrze nieubłaganie odkrawają drogocenną stalingradzką ziemię. Przecież w rejonie fabryki traktorów złowrogo stały z bronią u nogi dwie niemieckie dywizje piechoty w pełnym składzie, świeże, przysłane z tyłów.
Nie, Czujkow nie zwierzył się dowódcy frontu ze wszystkich swoich obaw, niepokojów, ponurych myśli.
Ale ani jeden, ani drugi nie wiedzieli, gdzie tkwi przyczyna ich niezadowolenia ze spotkania. Najważniejsze zaś w tym spotkaniu było to, czego obaj nie zdołali wypowiedzieć na głos.
14
Październikowym rankiem major Bieriozkin obudził się, pomyślał o żonie i córce, o karabinach maszynowych dużego kalibru, wsłuchał się w huk, do którego przez miesiąc pobytu w Stalingradzie zdążył już przywyknąć, zawołał fizyliera Głuszkowa i kazał przynieść przybory do mycia.
– Jest zimna, jak kazaliście – powiedział z uśmiechem Głuszkow, dzieląc z Bieriozkinem radość z tego, że można myć się co rano.
– A na Uralu, gdzie są żona i córka, pewnie już śnieżku napadało – rzekł Bieriozkin. – Nie piszą do mnie, rozumiesz…
– Napiszą, towarzyszu majorze – pocieszył go Głuszkow.
Kiedy Bieriozkin się wycierał, wkładał bluzę, Głuszkow opowiadał mu o tym, co wydarzyło się w godzinach porannych.
– W magazyn żywnościowy rąbnęli z waniuszy, magazyniera zabiło, w drugim batalionie pomocnik szefa sztabu wyszedł za potrzebą i dostał odłamkiem w ramię; w batalionie saperów żołnierze wyłowili sandacza, którego ogłuszyła bomba, pięciokilowy, poszedłem, żeby go obejrzeć, zanieśli rybę w podarunku dowódcy, towarzyszowi kapitanowi Mowszowiczowi. Był towarzysz komisarz, kazał mi zadzwonić, kiedy się obudzicie.
– Rozumiem – rzekł Bieriozkin.
Wypił herbatę, zjadł nóżki cielęce w galarecie, zadzwonił do komisarza i szefa sztabu, powiedział, że idzie do batalionów, włożył ciepłą kurtkę i skierował się ku drzwiom.
Głuszkow strzepnął ręcznik, powiesił go na gwoździu, obmacał granat przy boku, poklepał się po kieszeni – czy kapciuch jest na miejscu – po czym wziął stojący w kącie automat i podążył za dowódcą pułku.
Bieriozkin wyszedł z na wpół ciemnego schronu i w świetle dnia zmrużył oczy. Ukazał mu się obraz, który przez miesiąc zdążył dobrze poznać: gliniaste osypisko, bura skarpa, cała w plamach wysmolonych płaszczy-pałatek przykrywających żołnierskie ziemianki, dymiące kominy piecyków zmajstrowanych własnym przemysłem. U góry ciemniały pozbawione dachów budynki fabryczne.
Bardziej w lewo, bliżej Wołgi, sterczały kominy fabryki „Czerwony Październik”; wagony towarowe, jak oszalałe stado skupione wokół ciała nieżywego woźnicy, garnęły się do leżącego na boku parowozu. A jeszcze dalej widać było szeroko rozciągnięte, ażurowe ruiny miasta; jesienne niebo przeświecało przez otwory okienne tysiącami błękitnych plam.
Nad budynkami fabrycznymi unosił się dym, migotały płomienie, a jasną przestrzeń wypełniał to monotonny, przeciągły szmer, to znów suche, drobne terkotanie. Wydawało się, że zakłady pracują pełną parą.
Bieriozkin uważnie obejrzał swoje trzysta metrów ziemi – pas obrony pułku ciągnął się między domkami osiedla robotniczego. W labiryncie ruin i uliczek własna intuicja musiała człowiekowi podpowiedzieć, w którym domu gotują kaszę czerwonoarmiści, a w którym jedzą słoninę i piją sznapsa niemieccy piechurzy.
Bieriozkin pochylił głowę i zaklął; w powietrzu frunął pocisk z moździerza.
Na przeciwległym zboczu wąwozu dym zasłonił wejście do jednego ze schronów i od razu głośno huknął wybuch. Ze schronu wyjrzał dowódca batalionu łączności sąsiedniej dywizji – w szelkach, bez bluzy. Ledwie zrobił krok, gdy znowu coś zaświszczało; a szef łączności pośpiesznie cofnął się i przymknął drzwi – pocisk rozerwał się dziesięć metrów dalej.
W drzwiach schronu znajdującego się tam, gdzie wąwóz dochodził do skarpy wołżańskiej, stał Batiuk i obserwował, co się dzieje.
Kiedy szef łączności usiłował znów zrobić krok do przodu, Batiuk charkotliwie krzyczał: „Ognia!”, Niemiec zaś, jak na zamówienie, wystrzeliwał pocisk z moździerza.
Batiuk zauważył Bieriozkina i zawołał do niego:
– Czołem, sąsiedzie!
Ten spacer po opustoszałej ścieżce w istocie był czymś przerażającym, śmiertelnym zagrożeniem – Niemcy wyspali się, zjedli Frühstück, obserwowali ścieżkę ze szczególną ciekawością i walili do wszystkiego, nie żałując kul.
Na jednym z zakrętów Bieriozkin stanął przy kupie złomu, zmierzył wzrokiem podejrzanie spokojną przestrzeń i powiedział:
– Dalej, Głuszkow, ty pierwszy.
– Nie, nie mogę, przecież oni tu mają strzelca – zaprotestował Głuszkow.
Przebiegnięcie pierwszemu niebezpiecznego miejsca uważano za przywilej dowódców, bo do pierwszego biegnącego Niemcy zwykle nie zdążali otworzyć ognia.
Bieriozkin obejrzał się na niemieckie domy, mrugnął do Głuszkowa i zerwał się do biegu.
Kiedy dobiegł do nasypu zasłaniającego Niemcom widok, usłyszał, że coś za nim wyraźnie huknęło, szczęknęło – to Niemiec strzelił pociskiem rozrywającym.
Stojąc pod nasypem, Bieriozkin zapalił papierosa. Głuszkow dawał długie, szybkie susy. Seria poszła pod jego nogami, wydawało się, że z ziemi poderwało się stadko wróbli. Głuszkow rzucił się w bok, potknął, upadł, znowu się poderwał i dobiegł do Bieriozkina.
– Mało mnie nie skosił – rzekł i kiedy odetchnął trochę, wyjaśnił: – Myślałem, że wybieram dobry moment, bo skoro was przegapił, to ze złości zapali papierosa, ale on, psiakrew, chyba niepalący.
Głuszkow obmacał rozdartą połę waciaka i klął Niemca