ТОП просматриваемых книг сайта:
Dziedzictwo. Graham Masterton
Читать онлайн.Название Dziedzictwo
Год выпуска 0
isbn 9788380629271
Автор произведения Graham Masterton
Жанр Ужасы и Мистика
Серия horror
Издательство PDW
– A co to, u diabła, jest? Stara otomana? Naprawdę, panie Grant, nie mogę…
Popatrzył na mnie, podniósł ręce i jego twarz ułożyła się w minę, która mówiła: „Zaraz, zaraz, proszę się nie denerwować!”. Jeszcze raz spojrzałem na samochód i nagle doznałem uczucia dotkliwego chłodu. Podobny rodzaj tremy łapie człowieka w szkole przed trudnym egzaminem. Nie czułem się tak od poprzedniej jesieni, kiedy w Los Angeles brałem udział w aukcji porcelanowej kolekcji należącej kiedyś do George’a Charovsky’ego, wielokrotnego mordercy, który mieszkał w La Jolla. Sara namówiła mnie wtedy, żebym wziął udział w licytacji posążka tańczącej pasterki, i zapłaciłem za niego 875 dolarów. Trzy dni później wyrzuciłem figurkę do kosza, ponieważ nie mogłem znieść jej widoku.
Mówiąc wprost, jestem uczulony na wszystkie paskudne rzeczy – na paskudne filmy, paskudne obrazy, a nade wszystko na paskudnych ludzi, czyli tych, którzy źle traktują swoje dzieci, nigdy nie zabierają swoich psów na długie spacery i bez powodu krzyczą na własne żony. Sam nie jestem wcale ideałem. Kiepsko prowadzę auto. Chrapię podczas snu. Czasem daję klapsa Jonathanowi, nawet kiedy nie powinienem. Jednak jestem entuzjastą życia i pozwalam żyć innym. Nie wchodzicie na moje podwórko, ja nie będę wchodził na wasze.
– I co? – spytał Grant i zamachał ręką ku otwartym drzwiom ciężarówki.
Wydałem z siebie głośne, zniecierpliwione westchnienie.
– W porządku, panie Grant. Zobaczmy, czy rzeczywiście ma pan tam coś wartego obejrzenia. Jestem już spóźniony dziesięć minut.
– Nie powie mi pan, że zawsze jest tak czuły na punkcie czasu. – Uśmiechnął się.
– Nie – potwierdziłem. – Nie zawsze. Ale jest niedziela i jak dotąd niczym mnie pan nie zainteresował.
– Nie miałem takiego zamiaru. – Handlarz znowu się uśmiechnął. – Wszystko to tylko dodatek do mojej głównej oferty.
– Mówi pan poważnie? – zdziwiłem się, chwytając się poręczy i wspinając na tył ciężarówki.
– Nigdy nie mówiłem poważniej – odpowiedział.
Jego głos był zupełnie pozbawiony emocji. Wyciągnął do mnie rękę, więc pomogłem mu się wdrapać. Palce miał tak suche jak łuski kukurydzy.
– Jest na samym przodzie – wyjaśnił Grant i już prowadził mnie wąską, trudną do przejścia alejką dziewiętnastowiecznych krzeseł z wysokimi oparciami i pokręconych wiktoriańskich nóg stołowych, aż przedarliśmy się do końca tej kolekcji nikomu niepotrzebnych rupieci i znaleźliśmy się na przodzie ciężarówki.
W rogu stało coś przykryte workiem. Cokolwiek to było, było wysokie, wąskie i wykonane z ciemnego kubańskiego mahoniu. Mogłem dojrzeć jedynie jeden bok – błyszczący i rzeźbiony, a drewno emanowało wspaniałą czerwonawą poświatą, jaką rzadko widzi się w meblach zrobionych po 1860 roku.
– Czy może pan zdjąć worek? – zwróciłem się do Granta.
– Niech pan sam zdejmie, jeżeli chce pan obejrzeć – odparł.
Zawahałem się.
– A co to właściwie jest? – zapytałem.
Jedno szkiełko maleńkich okularów słonecznych Granta błysnęło oślepiająco i jaskrawo jak ćwierćdolarówka. Na ciężarówce było duszno i miałem pewność, że czuję zapach kwiatów. Gardenii, a może lewkonii.
– To jest krzesło – rzekł. – Niech się pan przyjrzy dokładnie.
Z wahaniem wyciągnąłem rękę i schwyciłem gruby worek. Doznałem niezwykłego uczucia, jakbym właśnie zdzierał z kogoś ubranie. Ściągnąłem worek, rzuciłem go na podłogę i zobaczyłem je. Krzesło z domu Jessopa w Escondido. W ciemności niewiele było widać. Grant nie miał latarki ani żadnego światła w samochodzie, a może po prostu, z sobie tylko znanych powodów, nie chciał go włączyć. Pomimo to od razu rozpoznałem, że krzesło jest prawdziwym cackiem, autentycznym i bardzo niezwykłym starym meblem. Coś w nim było. Majestat. Wyborne proporcje. A mistrzowskie rzeźbienia na oparciu i poręczach wskazywały na geniusz twórcy. Dostrzegłem węże, jabłka, wilcze łby, a na samym szczycie oparcia oblicze szczerzącego zęby stwora, który przypominał skrzyżowanie człowieka z wężem morskim. Siedzenie, o ile widziałem, obite było czarną skórą.
– To jakieś krzesło – powiedziałem do Granta. – Mogę je obejrzeć w świetle dziennym?
– Jasne. Jeżeli przedtem pomoże mi pan zebrać i wystawić cały ten towar.
Obróciłem się w stronę krzesła i bacznie mu się przyjrzałem. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Rzeźbiony mahoń, w dodatku bardzo stary. Nigdy dotychczas nie widziałem czegoś takiego.
– Gdzie Jessop je zdobył? – spytałem Granta, pomagając wynosić z ciężarówki dziesięć chippendale’owskich krzeseł o tarczowych oparciach.
– Krzesło? W Anglii, jak sądzę. Wiele podróżował, kiedy był młodszy. Powinien pan zobaczyć niektóre z włoskich antyków, które pokazał mi tam, w Escondido. Facet ma dwa weneckie pejzaże Guardiego.
Prawie pół godziny zajęło nam opróżnienie ciężarówki Granta. Do tego czasu podjazd przed moim domem wyglądał jak przygotowany do wyprzedaży rodzinnej, a Sara dwa razy wychodziła, żeby ponarzekać. Kiedy się pojawiła po raz trzeci, prawie kończyliśmy, więc poprosiłem ją, żeby poczekała i obejrzała krzesło.
– Wyciągnęliście to wszystko dla jednego krzesła? – zapytała.
– Saro – wyjaśniłem – to coś specjalnego. Poczekaj chwilę, chcę wiedzieć, co o tym myślisz.
– Wiem, co myślę o naszej wycieczce do parku dzikich zwierząt – obruszyła się, podnosząc rękę i wskazując na zegarek. – To prawie klapa. No cóż… sam będziesz musiał wytłumaczyć to Jonathanowi. Powiedz mu, że nie poszliśmy do zoo z powodu krzesła. Ja tego nie zrobię.
– Trochę cierpliwości! – zdenerwowałem się. – Jeśli trzeba, pójdziemy do ogrodu zoologicznego nawet po ciemku, ale teraz musimy obejrzeć to krzesło. Jest doprawdy szczególne.
– Boże, daj mi siły – pożaliła się Sara. – Powinnam była wyjść za kierownika targu rybnego na Embarcadero. On przynajmniej nie spędzałby połowy niedzielnego popołudnia na kupowaniu szmelcu.
Grant zatrzymał się i uważnie popatrzył na Sarę przez swoje słoneczne okulary.
– Pani Delatolla – odezwał się w końcu swoim syczącym głosem. – Naprawdę przykro mi z powodu całego tego zamieszania. Proszę mi wierzyć. Ale to się musi stać dzisiaj.
– W niedzielę – odpaliła Sara.
Grant dziwnie pokiwał głową; jego długa, ponura twarz poruszała się w górę i w dół jak koń na biegunach, z którego właśnie zsiadło dziecko.
– Tak – uciął. – W niedzielę.
W końcu utorowaliśmy sobie drogę. Próbowałem sam podnieść krzesło, podczas gdy Grant kopnięciem odsuwał na boki plączące się pod nogami grube liny. To było niewiarygodne, ale ledwie zdołałem dźwignąć mebel, po czym natychmiast musiałem opuścić go z powrotem na podłogę ciężarówki. Twarz człowieka-węża na szczycie oparcia wydawała się pogardliwie śmiać ze mnie. Nawet jak na solidny mahoń było nieprawdopodobnie ciężkie. Podnosiłem już kiedyś sam ciężką mahoniową szafę, ale to krzesło to było prawie komiczne. Każdy, kto chciałby zabrać je do domu, potrzebowałby samochodu z dźwigiem.
– Nie mogę uwierzyć, że jest takie ciężkie – powiedziałem do Granta.
Obrócił