Скачать книгу

zmierzał właśnie tam. Względnie w inne miejsce, gdzie porywacze ustanowili centrum dowodzenia.

      Pozostawiona przy kadłubie szalupa była prawie jak zaproszenie.

      Katrine i Jóhan minęli ciało kobiety, starając się nie patrzeć na nie. Woń stawała się nie do zniesienia i Ellegaard obawiała się, że niebawem poczują ją także ludzie zgromadzeni w restauracji.

      – Nie ładujemy się w nic, czego będziemy żałować? – odezwał się Bærentsen.

      – Nie wiem.

      – Østerø może oczekiwać, że ruszymy za nim.

      – Bez wątpienia.

      – Może czatować na nas z kałasznikowem.

      – Skąd miałby mieć kałasznikowa?

      – Mogli ukryć broń w szalupie, zanim prom wyszedł z Hirtshals. Na dobrą sprawę mogli to zrobić, zanim w ogóle został zwodowany. Być może to długo przygotowana akcja… Wiesz, jacy oni są cierpliwi.

      – Oni?

      – Mówię ogólnie. Terroryści.

      Z pewnością tego jednego nie dało się im odmówić. I być może rzeczywiście Tor-Ingar, o ile naprawdę tak się nazywał, czekał na nich cierpliwie na niższym pokładzie. Nie miało to jednak żadnego znaczenia – Katrine nie dopuszczała myśli, by teraz zrezygnować.

      W restauracji poleciła wszystkim, by otworzyli swoje bagaże i poszukali rzeczy, które mogłyby posłużyć jako lina asekuracyjna. Ledwo pasażerowie przystąpili do dzieła, uśmiechnęło się do niej szczęście. Jeden z Duńczyków płynął na Faroje, aby wspinać się po klifach. Większość sprzętu miał w plecakach znajdujących się na pokładzie samochodowym, ale zabrał także zapasowe wyposażenie, w tym linę, której mogli użyć.

      Chwilę później Ellegaard stała przy barierce i znów patrzyła w dół. W końcu przyszedł czas, by zmierzyć się z zamachowcami.

      Sobota, 14 stycznia, godz. 16.39

      Nolsøe zaparkował pod jednym z budynków przy Steinagerði w północnej części osady. Nietrudno było odnaleźć dom wskazany przez Hallbjørna. Jako jedyny w okolicy miał dach pokryty trawą i stał na uboczu, tuż pod klifami. Był zaniedbany, właściwie sprawiał wrażenie, jakby od lat nikt w nim nie mieszkał.

      – Dlaczego wcześniej nic nie mówiłeś? – zapytał Sigvald.

      – Musiałem zostawić sobie jakiegoś asa w rękawie, prawda?

      Nolsøe prychnął.

      – Jak zwykle sprowadzisz na siebie gówno, Olsen.

      – Nie spodziewam się zemsty z twojej strony. Jeśli miałbyś się mścić, zrobiłbyś to już dawno.

      – Nie mówię o sobie – mruknął Sigvald. – Zataiłeś ważne informacje przed ministrem.

      – Nie pytał mnie o ofiarę.

      – Mimo to powinieneś wspomnieć, że wiesz, kim jest.

      – Nie mam pewności. Chciałem najpierw to sprawdzić.

      Nolsøe wyłączył silnik i spojrzał z rezerwą na rozmówcę. Potem wysiedli z samochodu. Kvívík było przykryte całunem spokoju i ciszy. Śnieg zdawał się tłumić wszystkie dźwięki, jakie mogła wydawać ta namiastka cywilizowanego świata.

      – Masz stuprocentową pewność.

      – W żadnym wypadku.

      – Ilu Farerów służyło w armii, co?

      – Na dobrą sprawę jeden. Ja.

      – Ale…

      – Poulsen był cywilnym pracownikiem Grønlands Kommando.

      – Mniejsza o szczegóły. Liczy się to, że tylko on mógł tutaj mieć tę naszywkę.

      – Tak.

      Podeszli do budynku, ostrożnie się rozglądając. Nolsøe odpiął kaburę z pistoletem i położył na niej dłoń. Hallbjørnowi przemknęło przez myśl, że policjant niepotrzebnie się fatyguje. Jeśli rzeczywiście to Eliesar Poulsen był ofiarą, w tym domu nikogo już nie było. I prawdopodobnie nikogo nie będzie.

      – Co o nim wiesz? – spytał Nolsøe.

      – Niewiele. Spotkaliśmy się kilka razy na piwie w Bryggjanie, pogadaliśmy trochę o wojsku.

      – Rozmawiałeś o armii z cywilem?

      – Nie trzeba nosić munduru, żeby na nią narzekać.

      Sigvald skinął głową i zatrzymał się przed drzwiami. Załomotał w nie.

      – Policja! – krzyknął. – Wychodzić!

      Olsenowi trudno było stwierdzić, czy Nolsøe dopełnia formalności, czy rzeczywiście spodziewa się, że ewentualny zabójca może być jeszcze na miejscu. Sigvald odczekał chwilę, po czym wyciągnął broń i wszedł do środka. Przesuwał się powoli, jakby wewnątrz znajdował się ładunek wybuchowy, który mógł w każdej chwili zostać zdetonowany.

      Hallbjørn upomniał się w duchu, że akurat w przypadku Nolsøego nie powinien się dziwić. Podczas akcji z Katrine jakiś czas temu w podobnych okolicznościach Sigvald został postrzelony. Właściwie Katrine uratowała mu wtedy życie.

      Olsen wszedł za nim do budynku. Od razu poczuł stęchliznę i smród fermentującej ryby. Nie ulegało wątpliwości, że zbyt fermentującej, nawet jak na farerski nos.

      – Policja! – ryknął tubalnym głosem Sigvald.

      Przeszli do pierwszego z pokoi i rozejrzeli się. Nic nie wskazywało na to, by ktoś zaatakował Eliesara Poulsena w jego domu.

      Przynajmniej dopóty, dopóki nie weszli do łazienki.

      Wanna była rozbita, a krew i kawałki ciała pokrywały całą posadzkę. Część wody wsiąknęła w dywan w korytarzu, ale reszta zamarzła. Okno w łazience było wybite, panowało w niej przejmujące zimno.

      Powiewy wiatru nie radziły sobie jednak z odorem. W łazience unosił się smród śmierci.

      Nolsøe odwrócił się do Olsena. Wymienili spojrzenia, które mówiły więcej niż słowa.

      – Gdzieś tutaj musi być młot… – odezwał się Nolsøe.

      – Bez dwóch zdań.

      Zamilkli.

      Roztrzaskana wanna, podziurawione kafelki i woda sącząca się z miejsca, gdzie wcześniej znajdował się kran, w jakiś sposób sprawiały, że widmo grozy stawało się jeszcze wyraźniejsze.

      Hallbjørn dostrzegł kilka zwiniętych czarnych worków w kącie pomieszczenia. Wskazał je Sigvaldowi.

      – Po tym, jak zmasakrował ciało, musiał je poupychać do tego.

      – Do kurwy nędzy… – jęknął Nolsøe. – Psychopata to mało powiedziane.

      Olsen spojrzał za siebie.

      – Stąd do miejsca, gdzie znaleźliście zwłoki, jest kawałek. Potrzebował samochodu.

      – Albo przenosił wszystko nocą. Na raty.

      – Możliwe – przyznał Hallbjørn. – Ale sądzisz, że ryzykowałby?

      – I tak ryzykował. Nie przypuszczam, żeby to… – Sigvald zatoczył ręką krąg – …żeby odbywało się w ciszy.

      – Dom stoi na uboczu, a Poulsen nie należał do specjalnie towarzyskich. To nie było wielkie ryzyko, w przeciwieństwie do przenoszenia kawałków trupa. Moim zdaniem załatwił to za jednym zamachem. A więc wypadałoby poszukać auta.

      Конец

Скачать книгу