Скачать книгу

matkę i ojca, ale z dnia na dzień czuła się coraz bardziej przytłoczona ich postrzeganiem życia, brakiem ciekawości świata i wegetacją na zielonej ławeczce zbitej z czterech surowych, ledwo oheblowanych desek, pod sypialnianym oknem zastawionym niezliczonymi kolorowymi, plastikowymi doniczkami z kaktusami. Wielokrotnie się zastanawiała, czy są ze sobą szczęśliwi i czy dostrzegają swój życiowy marazm w centrum kilkuhektarowego gospodarstwa. Jednak kwestia ta pozostawała nieodgadniona.

      Sama Laura nie była szczęśliwa. Miała dwadzieścia sześć lat, przez rok była w związku z Krzysiem, związek ów miał mieć swój punkt kulminacyjny w weselnej uroczystości, z tym że Laura miała wtedy zaledwie osiem lat, a przyjaźń z Krzysiem zakończyła się równie gwałtownie, jak się rozpoczęła, podczas wakacji między pierwszą a drugą klasą, kiedy to Krzyś zrozumiał, że dziewczyny są głupie. Potem co prawda był ktoś jeszcze, ale z różnych względów wolała o tym nie myśleć. O studiach nie miała co marzyć, bo jakikolwiek kierunek by wybrała, i tak nie wniósłby nic nowego do gospodarstwa w Koniuszkach, a poza tym nie stać ich było na taki wydatek. Jej dzieciństwo kręciło się wokół gospodarstwa, liceum oglądała przez pryzmat prac w polu, w których z braku męskiego potomka w rodzinie musiała aktywnie uczestniczyć. Nim zrobiła prawo jazdy na samochód, już jeździła traktorem, i to z dwiema przyczepami.

      Od sześciu lat pracowała w pobliskim sklepie wielobranżowym, ponurym, zimnym blaszaku, w którym, jak to na wsi, można było zaopatrzyć się niemal we wszystko: od chleba i masła począwszy, na łopacie i środkach ochrony roślin skończywszy. Początkowo lubiła to zajęcie. Bawiło ją poznawanie nowych ludzi, rozmowy z nimi, od czasu do czasu nawet czuła się potrzebna, gdy mogła to i owo podpowiedzieć kupującym. Jednak po latach niespodziewanie odkryła, że każdy z jej klientów wygłasza te same stare, nudne historie i dowcipy, mimo upływu lat ma te same nierozwiązywalne problemy i taki sam brak ciekawości czegokolwiek.

      Z rozpaczą obserwowała w niewielkim łazienkowym lustrze, oprawionym w wyblakłą żółtą plastikową ramkę, pierwsze zmarszczki wokół oczu i uświadamiała sobie, że jeszcze trochę, a stanie się tak samo bezbarwna jak oni. Szczęśliwie w domu nie posiadali lustra tak dużego, by mogła przejrzeć się w całości, a oglądane z wysokości różnych stołków i taboretów partie ciała nie wyglądały aż tak dołująco jak twarz, co nie zmieniało faktu, że w oczach Laury jej organizm podążał prostą ścieżką ku dostojnej trzydziestce wbijanej od wielkiego święta w garsonkę, bez perspektyw na jeszcze młodzieńczą radość w wytartych, podartych dżinsach, które zdaniem okolicznych mieszkańców były kwintesencją zaniedbania i złego prowadzenia się, z korzystaniem z używek i brataniem się z niewłaściwym towarzystwem włącznie.

      W tajemnicy przed rodzicami zaczęła się uczyć angielskiego, marząc o tym, że w przyszłości stanie się on przepustką do nowego, innego, zapewne lepszego świata, którego wszak nie potrafiła sobie do końca wyobrazić. Jej dotychczasowe podróże ograniczały się do szkolnych wycieczek do stolicy i dwukrotnie w góry, choć tych kilka pagórków trudno nazwać szczytami, które można by z ekscytacją zdobywać. Morza nie widziała nigdy, ale słyszała o nim niesamowite opowieści od zarozumiałej Aśki sołtysówny, która co roku jeździła na tygodniowe wakacje do ciotki w Kołobrzegu. Obiecała sobie, że w tym roku, choćby nie wiem co, ona również obejrzy ten cud natury. Od kilku miesięcy odkładała każdą złotówkę na ten cel i z dnia na dzień była coraz bliższa jego realizacji.

      Nakarmiła kury, koty, przyniosła ciężkie wiadro wody dla konia i szczęśliwa, że w ubiegłym roku zrezygnowali z hodowli świń, a wiekowa Mućka po latach produkcji cielaków i mleka przekroczyła pewnej zimowej nocy granicę życia, weszła do domu.

      – Chcesz kawy?

      Teresa w nowej, czerwonej zapasce stała w jasnej kuchni, bardziej pozorując poranną krzątaninę, niż rzeczywiście coś gotując. Robiła wokół siebie tyle zamieszania, że postronni mogli uznać ją za wyjątkowo zabieganą i zapracowaną gospodynię.

      – Tak, proszę. Idę się umyć i przebrać, zaraz wracam.

      Gdy tylko Laura zniknęła w obszernej sieni, Teresa z głośnym westchnieniem opadła na taboret i w bezruchu, z głową opartą na ręce czekała. Nagle usłyszała zbliżające się kroki, więc gwałtownie zerwała się ze stołka, dopadła lodówki, którą bezszelestnie otworzyła i wsuwając do niej głowę, głośno zawołała:

      – Z mlekiem?

      Laura, która właśnie weszła do kuchni, jak co rano odpowiedziała, że nie, że przecież pije czarną, i podeszła do niewielkiego srebrnego ekspresu, prezentu od rodziców na dwudzieste piąte urodziny. Wcisnęła srebrny okrągły guzik i z lubością obserwowała, jak czarny płyn napełnia filiżankę. Aromat świeżo parzonej kawy przyjemnie drażnił powonienie i powodował, że poranek wydawał się bardziej słoneczny i pogodny.

      – Chcesz też?

      – A jak już robisz, to może też się napiję.

      Teresa postawiła na stole biało-zielony kartonik z dwuprocentowym mlekiem i schylając się nisko, wyciągnęła ze starego, pękatego kredensu puszkę z ciastkami. Z puszki tu i ówdzie odpadł błyszczący lakier, miała też widoczne wgniecenie na boku, po tym jak któregoś dnia wysunęła się Laurze z rąk i z łoskotem upadła na kuchenne kafle. Mimo prób pozbycia się jej i zastąpienia nową, ładniejszą, królowała w szafce, przywodząc wspomnienie jakiejś ciotki, której Laura nie kojarzyła, a która pojawiła się niespodziewanie na podwórku lata temu w strugach wiosennego deszczu, z puszką ciastek w jednej ręce i bukietem róż w drugiej, by odbyć cichą, sekretną rozmowę z matką w zamkniętym pokoju stołowym.

      Zasiadły w milczeniu i wpatrzone w pola za kuchennym oknem sączyły kawę, objadając się herbatnikami.

      – O której wrócisz?

      – Jak zwykle, koło siódmej, a dlaczego pytasz?

      – Nic, nic, tylko tak. Wiesz, naprawdę zaczęłam się bać.

      – Daj spokój, przecież zawsze coś się dzieje, nie ma co przesadzać.

      – No, niby tak, ale uważaj na siebie.

      – Jasne. Przynieść coś ze sklepu? Wczoraj kupiłam kawę, warzywa są jeszcze w lodówce…

      – Nie, wszystko mamy. A powiedz, ten Włoch, co się tak kręci koło sklepu, to normalny jakiś czy raczej nie?

      – Mamo! Normalny, a jaki ma być?! I nie kręci się koło sklepu, tylko zakupy robi. Ma bardzo miłą dziewczynę.

      – A!

      Teresa mimo woli głośno westchnęła, a Laura uświadomiła sobie, że była to z jej strony kolejna bezowocna próba podsunięcia jej kawalera, którym mogłaby się zainteresować. Zdawała sobie sprawę, że coraz starszym rodzicom jeszcze bardziej niż jej zależy na tym, by miała partnera. Ona by miała kogoś do kochania i przytulania, a im by pomógł w gospodarstwie. Tak czy siak, spoglądając po nielicznych, częściowo już zajętych, częściowo uzależnionych od alkoholu kawalerów z Koniuszek i okolic, raczej nie miała co liczyć na spełnienie marzenia o założeniu rodziny. Za to doskonale wiedziała, że zaawansowany wiek rodziców i ich coraz większe niedołęstwo będą stanowić dla niej coraz większą przeszkodę w wyrwaniu się z tej dziury.

      Zła na matkę pożegnała się krótko, wzięła płócienną torbę na zakupy, niewielką zieloną torebkę, z której wygrzebała kluczyk do czerwonej, niemal pełnoletniej pandy, i wyszła z domu. Słońce świecące coraz mocniej piekło odsłonięty kark i sprawiało, że miała jeszcze gorszy nastrój. Otworzyła okna w pozbawionym klimatyzacji samochodzie i powoli wykulała się na powiatową drogę prowadzącą na obrzeża Wsiowa, gdzie znajdował się sklep, który miała otworzyć za piętnaście minut.

      Zaparkowała jak zwykle na tyłach składziku

Скачать книгу