Скачать книгу

Będzie lało. Mówię ci, truka na deszcz.

      * * *

      Indianin miał rację – godzinę później byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Tak samo cały nasz bagaż i prowiant. Najgorsze, że wilgoć wpełzła także do puszki, w której trzymałem proch do nabojów.

      – Nooo pięknie, KTOś nie docisnął wieczka – popatrzyłem wymownie w jego stronę – i teraz proch jest do kitu, a w takim deszczu nie wyschnie przez parę dni.

      – Wyschnie, wyschnie. Jeszcze dzisiaj, gringo.

      – Ciekawe gdzie?

      – Na słońcu. Nie słyszysz jak tukany śpiewają truk-truk? Będzie słońce jak drut! Rozsypiemy proch na jakimś ciepłym kamieniu i wyschnie. A w nocy pójdziemy polować.

      * * *

      Indianin jak zwykle miał rację – poszliśmy. Polowaliśmy. I ustrzeliliśmy młodą kapibarę. A kiedy o świcie piekliśmy mięso, tukany nad naszymi głowami znowu robiły truk-truk.

      – Tym razem trukają na deszcz czy na pogodę? – spytałem kompletnie skołowany.

      – Dlaczego wy, gringos, nie potraficie się nauczyć najprostszej rzeczy? Przecież wystarczy obserwować świat dookoła i człowiek od razu wie.

      – Skąd niby mam wiedzieć, które truk-truk wróży słońce, a które deszcz, skoro wszystkie te truki są IDENTYCZNE!?

      – No właśnie.

      – Co „no właśnie"? – teraz dopiero byłem skołowany, tamto poprzednie skołowanie to był tylko lekki zamęt w głowie. – No więc może mi to wyjaśnisz. Skąd mam wiedzieć?

      – Popatrz w niebo – westchnął wywracając oczami.

      – Patrzę.

      – I co widzisz?

      – Słońce.

      – To znaczy, że będzie deszcz – znowu wywrócił.

      – Aaaa… jakby był deszcz, to by znaczyło, że się rozpogodzi? – chyba zaczynałem rozumieć.

      – No właśnie – odrzekł Indianin, a potem uśmiechnął się, jak psychiatra na widok ciężkiego przypadku, któremu się odrobinkę poprawia. – Tukany robią truk-truk, kiedy idzie zmiana pogody – zakończył.

      – A jak nie ma być żadnej zmiany, to co robią? Chyba mi nie powiesz, że w porze deszczowej przez trzy miesiące w ogóle nie śpiewają?

      – śpiewają ciągle – odparł spokojnie. – To bardzo gadatliwe ptaki.

      – No i jak to robią, kiedy nie ma być żadnej zmiany pogody?

      – Zwyczajnie: truk-truk, truk-truk. Przez te wielkie dzioby nie wychodzi im nic innego.

      MORAŁ:

      Obcowanie z Indianami jest jak gra w „Chińczyka" – nie wolno się irytować. Trzeba zaakceptować. Takimi, jacy są – z ich tajemniczą logiką „dzikich ludzi". Oni to samo robią wobec nas – akceptują niezrozumiałe. (I uśmiechają się wtedy jak psychiatrzy na widok ciężkich przypadków.)

      Jestem Państwu winien wyjaśnienie:

      Na kartach tej książki pojawiają się liczne dialogi z Indianami. Czasami nawet dość skomplikowane. W jakim języku były prowadzone?

      Zwykle zabieram ze sobą przewodnika, który włada hiszpańskim oraz kilkoma narzeczami okolicznych plemion. Wówczas rozmowy z Dzikimi prowadzę z jego pomocą.

      Zdarza się, że sami Dzicy znają już kilka słów po hiszpańsku. Na przykład trzy: gringo, nóż i zabić. To bardzo dobry początek. Na tej bazie można zbudować całkiem niezłe porozumienie. A potem albo obie strony szybko się uczą – bo chcą jeszcze pogadać – albo oni mówią do mnie: gringo, nóż, zabić, a ja ich nie słucham, tylko szybko biegnę.

      Najczęściej jednak z mozołem przedzieramy się przez gąszcze niezrozumienia

      za pomocą wyrazów twarzy, mowy ciała, rozmaitych gestów, a także demonstrowania o co nam chodzi na przykładach.

      Krótkie rozmowy prowadzone w ten sposób trwają niekiedy tygodniami, a potem w książce zostaje z tego zaledwie pół strony.

      Dla Państwa wygody stosuję uproszczenie polegające na pominięciu osoby indiańskiego tłumacza, oraz tych wszystkich gestów i min. Proszę mi wierzyć – tak jest lepiej. (Kto nie wierzy, niech spróbuje powiedzieć: Bardzo smaczna ta zupa z małpy, dziękuję używając w tym celu wyłącznie słów: gringo, nóż i zabić.)

      No cóż, trzeba stwierdzić ze smutkiem, że Indianie (tak jak kiedyś muszkiety) stopniowo przechodzą do historii, moskity zaś bzykają sobie spokojnie, co definitywnie przesądza sprawę na ich korzyść. [przyp. tłumacza]

      GRINGO I KANIBALE

      – Ładna Opowieść, gringo – zrecenzował mnie Indianin. – Chociaż sporo nie rozumiałem, to i tak mi się podobało.

      Potem sypnął sobie do ust sporą garść pieczonych mrówek i zaczął nieprzyjemnie chrupać.

      – Kończysz morałem. Zupełnie jak nasz Czarownik – podsumował drugi.

      On z kolei pogryzał „czerwone łby" pojedynczo, ze specyficznym chrzęstem, który wydawały chitynowe pancerze. Najpierw jadł główkę, potem żuł nóżki, a na koniec kładł między zęby odwłok i miażdżył go z upodobaniem. Obrzydlistwo.

      –

Скачать книгу