Скачать книгу

rymowance zawsze wypływa na wierzch. Mojej dziewczynie się nie udało.

      – Wierzysz, że gnojkom z wokandy też się nie uda?

      – Prędzej czy później trafią na swój wir albo ostatnią falę. – Korky zapiął guzik marynarki i ruszył w stronę wyjścia. – Chodźmy. Już czas.

      Pięć minut później założył togę sędziowską, poprawił na piersi łańcuch z orłem i sięgnął po plik kartek. Skinął do Sowy, by przez mikrofon wywołała sprawę.

      Na ogłoszeniu wyroku pojawiła się tylko pokrzywdzona oraz drugie, nie mniej zahukane dziewczę, które skrzętnie notowało każde słowo Korkiego. Stażystka z jakiegoś podrzędnego dziennika albo praktykantka w którejś z kancelarii. Co za różnica.

      Sąd takiego a takiego, oskarżonego o to, że w nieustalonym dniu w lutym tego a tego roku w G., wykorzystując bezradność tej a tej, spowodowaną zażyciem znacznej ilości substancji psychotropowej oraz alkoholu, poprzez użycie przemocy polegające na chwyceniu za głowę, włosy i przyciśnięciu twarzy do krocza, doprowadził tę a tę do wykonania innej czynności seksualnej, polegającej na wzięciu jego członka do ust, to jest popełnienia przestępstwa z art. 197 § 2 kodeksu karnego, uznaje za niewinnego.

      Uff. Korky musiał nabrać tchu, by przejść do kolejnego punktu. Wyprostował się i poprawił coraz bardziej ciążący mu łańcuch. Odchrząknął. W tym momencie jego wzrok spotkał się z pustym wzrokiem pokrzywdzonej, co zaowocowało chwilowym napięciem. Plus tête-à-tête zetknął się z minusem. Wewnętrzna furia naparła na wewnętrzną pustkę. Wewnętrzna pustka nagle została zassana i przemieniła się w bezgraniczne poczucie niesprawiedliwości, opuszczenia oraz rezygnacji.

      Z oczu, w których być może jeszcze niedawno odbijały się gotowe do chędożenia członki, spłynęła łza. Ale nawet morze łez, nawet ich ocean i ciut, ciut, nie mogły zmyć tego obrazu. A przecież w tych oczętach winny być odbite co najwyżej zalotne uśmiechy, bukiety eustomy lub nierówności Księżyca.

      – Przepraszam.

      Tego Jan Korky nie powiedział. Jednak zrobił wszystko, by biedne dziewczę wyczytało to słowo z jego ust.

      * * *

      Temida to była dobra restauracja. Podawano w niej najbardziej wykwintne potrawy, ale przede wszystkim rozciągał się z niej piękny widok. Przeszklona, kilkunastometrowa ściana oddzielała ją od głównej alei miasteczka. Za oknem przemykali przechodnie, nieco dalej i jeszcze szybciej przemykały auta, a po drugiej stronie ulicy ciągnęły się reprezentacyjne kamienice. Wszystkie, co do jednej, piękne, i wszystkie inne. Barokowe, rokokowe, klasycystyczne. Z eleganckimi balkonami dobudowanymi przed wojną lub po niej. Z frontonami, gzymsami i ozdobnymi rzygaczami. Szerokie i wąskie. Niskie i całkiem wysokie.

      Przy żeliwnej barierce na drugim piętrze kamienicy naprzeciw Temidy prężył się mężczyzna z cygarem. Dwie klatki w prawo i piętro niżej na balkonie opalała się zgrabna dziewczyna. Na kolanach trzymała śnieżnobiałego psa.

      Jednak obiektywnie najciekawsze było to, co znajdowało się nieco dalej. Za przechodniami, autami i rzędem kamienic. Za niewidocznym z tej perspektywy ryneczkiem, teatrem, dwoma kościołami trzech wyznań (z jednego w piątkowe popołudnia i w niedzielne poranki korzystali wierni obrządku dalekowschodniego), a wreszcie za niewielką dzielnicą ubogich, drewnianych chatek poprzetykanych walącymi się czynszówkami. Jakieś pięćdziesiąt metrów od ostatnich z nich rozciągało się krystalicznie czyste jezioro. W tak upalne dni jak ten jego woda wysysała kolor nieba i podbierała obłoki jak porządny kopista na porządnym rauszu. Z Temidy jeziora nie było widać. Czasem w okolice restauracji dolatywała ożywcza bryza, którą przeganiały łopaty trzech rzężących klimatyzatorów. Czasem była to bryza zgnilizny i padłych ryb.

      Jan Korky zamrugał. Nie odwracając się od okna, upił łyk kawy (jak zawsze z delikatną wkładką alkoholową), po czym oblizał usta. Patrzył na stojącego na balkonie mężczyznę. Elegancik ubrany był w pięknie skrojony garnitur, białą koszulę z mankietami zapiętymi na spinki, które odbijały promienie popołudniowego słońca, a pod szyją miał niedbale zawiązany, jedwabny fular. Co chwilę pociągał grube, niewiele dłuższe od palca cygaro, zwane krótkim churchillem.

      Machlojki biznesowe? – zapytał się w myślach Korky. – Choć przez ten krótki, ciemny zarost i pofalowane włosy z dużą dozą prawdopodobieństwa obstawiam Włocha. Gangster umykający przed listem gończym? Jest pewny siebie, wyprostowany, stoi we władczym rozkroku, a przede wszystkim nie boi się skupić na sobie uwagi. Przypadkowy turysta? Może, gdyby wcisnął się w prêt-à-porter, a nie ciuchy szyte na mosiężnym odlewie ciała. Czyżby jego serdeczny palec był obwiązany plastrem? Akurat w miejscu, w którym nie da się zatuszować bladej skóry po noszonej na co dzień obrączce.

      Korky uśmiechnął się. Nie odrywając wzroku od okna, przyciągnął do siebie platerowaną cukiernicę. Temida była na tyle wytworną restauracją, że na każdym stoliku stał zabytkowy zestaw Frageta. Cukiernica, pieprzniczka, solniczka oraz serwetnik. Serwetniki były najbardziej zużyte. To przez hektolitry przelanych tu łez.

      Korky sięgnął po współczesną, wykonaną z kwasoodpornej stali łyżeczkę i z satysfakcją ją oblizał. Cukier trzcinowy zatrzeszczał mu między zębami.

      Kobieta z psem na kolanach również była interesująca. Widywał ją często, właściwie prawie za każdym razem, gdy w pogodny, ciepły dzień zasiadał w Temidzie. Nie przeszkadzał jej smog, wyziewy spalin ani spojrzenia gapiów. Żar oddawany przez mury kamienic, beton ulicy i kamień chodników rekompensował resztę niedogodności. Kobieta nigdy nie opalała się w piątki. Może była to kwestia religii, a może tego, że w czwartkowe noce nielegalny miejscowy burdelik organizował najbardziej łajdackie orgie. Korky słyszał o nich aż nadto. Jednak przed jego majestat nigdy nie trafili właściciele skrytego w budce nad jeziorem zamtuzu.

      A może mężczyzna z cygarem…

      Korky nie zdążył sformułować myśli. Do jego stolika podszedł kelner w białej koszuli, granatowej kamizelce i ciemniejszej od niej o odcień muszce.

      – Czy mógłbym w czymś pomóc?

      Zawsze pytali o to samo. Korky z żalem oderwał wzrok od opalającej się kobiety i spojrzał prosto w oczy kelnera. Były zaczerwienione, podkreślone ziemistymi bruzdami. Co za kurwidołek.

      – Przydałaby się odrobina… – Korky zawiesił głos.

      – Tak? – Kelner delikatnie pochylił tułów, jakby liczył na jakieś sekretne wyznanie. – Czym mógłbym służyć?

      – Przydałaby się odrobina sprawiedliwości.

      – Przepraszam, chyba nie…

      – Dosłyszał pan, ale i tak nie macie tego, czego chcę. – Korky uniósł stalową, kwasoodporną łyżeczkę i nią potrząsnął. – Ten badziew nie pasuje do zastawy. Jednym ohydnym śmieciem profanujecie całość, przez co odechciewa mi się tu jeść. To obrzydlistwo psuje nawet smak cukru.

      – Tak, proszę pana.

      – Co, tak?

      – Przekażę pańską uwagę właścicielom i mam nadzieję…

      Korky uciszył kelnera nerwowym machnięciem łyżeczki. Głośno sapnął.

      – Wie pan co? – zapytał, mrużąc oczy.

      Garson pokręcił głową i zmarszczył czoło. Jego blade, gładkie policzki gwałtownie się zaróżowiły.

      – Nie ma ludzi bez winy. Ale ja mam nad nimi władzę dopiero, gdy przede mnie trafią. Dobrze pan spał dzisiejszej nocy?

      * * *

      Późne popołudnie Jan Korky spędził w zaciszu gabinetu. Jasny, przestronny

Скачать книгу