Скачать книгу

portfel i pęk kluczy. Jeszcze przez chwilę mocowały się z plastikową torbą, która owinęła się wokół nadgarstka. Potem usłyszał trzaśnięcie drzwi wyjściowych i szybko oddalające się kroki.

      Było cicho i coraz zimniej.

      – Panie prezesie, przyszedł profesor Kazimierz Barda – zaanonsowała przez telefon sekretarka.

      Doktor Henryk Małecki wstał z fotela i z ledwo zauważalnym ociąganiem wyszedł z gabinetu.

      – Serdecznie witam, panie profesorze, w siedzibie Instytutu Pamięci Narodowej. To dla nas i dla mnie osobiście zaszczyt gościć twórcę polskiej cybernetyki i informatyki. Bardzo przepraszam, że musiał pan tak długo czekać na to spotkanie, ale sam pan rozumie, jak bardzo jestem teraz zajęty. – Prezes ściskał rękę wysokiego, dystyngowanego pana po osiemdziesiątce.

      – Nic nie szkodzi. Mam teraz sporo wolnego czasu, chociaż moja macierzysta uczelnia we Wrocławiu nadal powierza mi jakieś zadania i nie pozwala ostatecznie się zestarzeć. Wciąż mam kontakt ze studentami. – Głos profesora brzmiał dźwięcznie, wręcz młodzieńczo.

      Przeszli do gabinetu prezesa i usiedli w głębokich fotelach przy przygotowanym wcześniej stoliku.

      – Czym mogę panu służyć, panie profesorze? Może odrobinę koniaku, pora jest już właściwa, lecz może temperatura na zewnątrz zbyt wysoka? – zapytał Małecki oficjalnie.

      – Z przyjemnością, panie prezesie. Myślę, że dobrze mi to zrobi po podróży, tym bardziej że lekarze nie zabraniają mi tego trunku mimo moich osiemdziesięciu ośmiu lat.

      – Nieprawdopodobne! Świetnie pan wygląda, panie profesorze! – Małecki był autentycznie zaskoczony.

      – Panie prezesie, ile czasu może mi pan poświęcić? – zapytał Barda prosto z mostu.

      – Ile będzie trzeba! Nie mam już dzisiaj żadnych spotkań – skłamał Małecki, bo kolejka interesantów nigdy się nie kończyła, ale miał nadzieję, że profesor to zrozumie i nie będzie przeciągał rozmowy.

      – Sprawa, z którą do pana przychodzę, jest, jak mi się wydaje, dosyć nietypowa. Pewnie z racji piastowanego urzędu ma pan cały szereg nietypowych spraw… albo może wyłącznie nietypowe… zresztą za chwilę sam pan oceni. Muszę jednak bardzo wyraźnie podkreślić, że ta rozmowa ma dla mnie osobiście ogromne znaczenie. Mógłbym nawet śmiało powiedzieć, że to najważniejszy dzień w moim życiu, co pewnie pana zdziwi, panie prezesie.

      I rzeczywiście Małecki był zdziwiony tym, co usłyszał. Praktycznie nie spotykał się z osobami, które figurowały w katalogach IPN. Zanim zgodził się na rozmowę z Bardą, sprawdził go we wszystkich możliwych rejestrach. Wydało mu się niepojęte, że ktoś taki jak profesor, który wykładał przecież na zagranicznych uczelniach, nigdy nie zainteresował służb specjalnych PRL. Chociaż zdarzały się takie przypadki… Ale to tylko zwiększało jego zdziwienie tym, co przed chwilą usłyszał.

      Profesor zawiesił głos i przyciągnął do siebie filiżankę z kawą i koniak. Małecki miał wrażenie, że jego gość zastanawia się, czy dobrze zrobił, przychodząc tutaj. Był coraz bardziej ciekaw, co ma do powiedzenia.

      – Proszę mi wybaczyć, panie prezesie, że zapytam tak bezpośrednio. Rozumiem, że nasza rozmowa… nie jest rejestrowana? Zgadzam się na robienie notatek, ale nie na nagrywanie. – Profesor był uprzejmie stanowczy.

      – Ależ, panie profesorze! – Małecki zrobił minę, jakby się lekko obraził, chociaż często nagrywał spotkania. – Może w takim razie poproszę mojego asystenta Zenona Ruperta, by sporządzał notatki? – zapytał.

      Profesor skinął głową i sięgnął po kieliszek. W tym czasie Małecki poprosił przez telefon asystenta, by przyszedł do jego gabinetu. Zauważył, że profesor pociągnął duży łyk koniaku, jakby chciał dodać sobie odwagi.

      – Pan Rupert jest bardzo zdolnym młodym naukowcem, jednocześnie moim doktorantem. Mam do niego pełne zaufanie, gdyż znam go od dziecka. Jego ojciec to mój najbliższy przyjaciel, jeszcze z czasów działalności podziemnej.

      – Słyszałem gdzieś to nazwisko… – powiedział Barda.

      – Tak, to syn naszego ministra obrony Zbigniewa Ruperta. Charakterystyczne, nie da się pomylić, prawda? – Małecki sięgnął po swój kieliszek.

      Rupert wszedł do pokoju gwałtownie, bez pukania. Podszedł do profesora z wyciągniętą ręką i sztucznym uśmiechem na twarzy.

      – Witam pana profesora – rzucił krótko.

      Widać było, że już wcześniej wiedział, kogo zastanie w gabinecie.

      Od razu zrobił na Bardzie bardzo złe wrażenie – zbyt pewnego siebie, aroganckiego młodego człowieka – i chociaż profesor prawie całe życie spędził z młodzieżą, rzadko spotykał się z takim brakiem szacunku.

      – Panie profesorze – powiedział Małecki – przedstawiam panu magistra Zenona Ruperta.

      Barda podał mu rękę, nie wstając z fotela, ale odniósł wrażenie, że Rupert nie zrozumiał tego gestu.

      – Zenek – zwrócił się Małecki do Ruperta – usiądź, będziesz robił notatki z naszej rozmowy.

      – Prawdę mówiąc, wszystko to, co panowie za chwilę usłyszą, powinno być objęte klauzulą „ściśle tajne”. Tak to się mówi? – zapytał Barda, choć dobrze wiedział, co ten termin oznacza. – Rzecz dotyczy mojego życia i spraw, które nie powinny być zapomniane.

      Słowa „życia i spraw” zabrzmiały mocno, groźnie. I chciał, żeby tak właśnie zostały odebrane.

      – Rozmawiałem niedawno z moim synem, który od dwudziestu lat jest wykładowcą na Massachusetts Institute of Technology. Jemu pierwszemu opowiedziałem tę historię i to właśnie on mi doradził, bym zwrócił się z tą sprawą do Instytutu Pamięci Narodowej. Przyznam szczerze, panie prezesie, że nie jest to najlepszy sposób zakończenia mojej odysei, ale nie mam wyboru. – Na chwilę zawiesił głos. – A może jest to jednak jedyny wybór, jakiego teraz mogę dokonać, bo, jak mówią mi lekarze, muszę się szybko decydować.

      Profesor mówił spokojnie, dobierając słowa, i nie zwracał uwagi na reakcje prezesa, a tym bardziej siedzącego za biurkiem wyłysiałego przedwcześnie doktoranta. Miał wrażenie, że kręci mu się trochę w głowie od koniaku, że jeszcze nie jest gotowy, że może jednak nie powinien nic mówić.

      – Zdarzyło się to w lipcu czterdziestego trzeciego roku w lasach na Polesiu, na południowy wschód od Grodna. Teraz to jest Białoruś. Oddział nasz, wchodzący w skład Zgrupowania AK na Grodzieńszczyźnie, był jednostką do zadań specjalnych. Dowodził nim major Stanisław Waszczykowski, pseudonim „Broda”. Wraz z bratem zostaliśmy wówczas przydzieleni do tego oddziału, z bezpośrednią podległością Brodzie. Mój nieżyjący już dzisiaj brat Jan, starszy ode mnie o cztery lata, był oficerem zawodowym WP. Do września trzydziestego dziewiątego roku służył w Oddziale Drugim Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, Referat Wschód, w Warszawie. W chwili wybuchu wojny był już kapitanem, ja natomiast młodym podchorążym. Nie będę wchodził teraz w szczegóły, powiem jedynie, że zgodnie z planami operacyjnymi na wypadek wojny przeszliśmy pod koniec września trzydziestego dziewiątego, z dobrymi papierami, do strefy sowieckiej, gdzie mieliśmy oczekiwać w ukryciu na dalsze instrukcje. Mieszkaliśmy w starym domku na przedmieściach Grodna. Gdzieś na przełomie stycznia i lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego roku nawiązał z nami kontakt łącznik z Warszawy. Od tej chwili do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej zajmowaliśmy się rozpoznaniem i budową organizacji wywiadowczej na zapleczu Rosjan. W szczególności interesowała nas współpraca niemiecko-sowiecka, stan przygotowań ZSRR do wojny i tym

Скачать книгу