ТОП просматриваемых книг сайта:
Miasto luster. Justin Cronin
Читать онлайн.Название Miasto luster
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-802-9
Автор произведения Justin Cronin
Издательство OSDW Azymut
Fascynowały mnie, rzecz jasna, pieniądze. Nie tylko z powodu tego, co można za nie kupić, choć było to pociągające (siostra Lucessiego – dowód rzeczowy A). Głębszy powab leżał w czymś bardziej nieuchwytnym. Nigdy nie zadawałem się z bogaczami, ale nie miałem z tego powodu kompleksów; przecież nigdy też nie miałem do czynienia z Marsjanami. Na Harvardzie studiowało mnóstwo bogatych dzieciaków, którzy skończyli elitarne prywatne szkoły i nadawali sobie nawzajem tak niedorzeczne ksywy jak Odlot, Beemka czy Kaczor. Ale w codziennej egzystencji łatwo było przeoczyć ich zamożność. Sypialiśmy w tych samych gównianych akademikach, pociliśmy się nad takimi samymi pracami i testami, jedliśmy takie samo ohydne jedzenie w stołówce jak mieszkańcy kibucu. A może tylko tak się wydawało. Odwiedziny w domu Lucessiego otworzyły mi oczy na ukryty świat, który leżał pod egalitarną powierzchnią naszego życia niczym system jaskiń pod nogami. Z wyjątkiem Lucessiego naprawdę niewiele wiedziałem o swoich znajomych i kolegach z roku. Teraz wydaje się to nieprawdopodobne, ale wtedy nigdy nie przyszło mi na myśl, że może w nich być coś tak fundamentalnie różnego.
Po Święcie Dziękczynienia zacząłem wnikliwiej badać otoczenie. W głębi korytarza mieszkał chłopak, którego ojcem był burmistrz San Francisco. Dziewczyna mówiąca z wyraźnym hiszpańskim akcentem była podobno córką jakiegoś południowoamerykańskiego dyktatora. Jeden z moich partnerów w laboratorium, nie wiedzieć czemu, wyznał mi, że jego rodzina ma letni dom we Francji. Wszystkie te informacje łączyły się w całkowicie nową świadomość tego, gdzie jestem, i ta myśl niewiarygodnie mnie krępowała, chociaż pragnąłem dowiedzieć się więcej o ich świecie, poznać rządzące nim prawa i zobaczyć, gdzie mogę się wpasować.
Równie fascynujące było dla mnie to, że Lucessi nie chciał mieć z tym światem nic wspólnego. Przez cały weekend nie krył pogardy do siostry, rodziców, nawet domu, który w typowy dla niego sposób nazywał „idiotyczną kupą kamieni”. Próbowałem pociągnąć go za język, żeby dowiedzieć się więcej, lecz moje próby spełzły na niczym, co więcej, naprawdę go złościły i robił się opryskliwy. Zacząłem dostrzegać, że mój kumpel z pokoju płaci wysoką cenę za zbyt wielką inteligencję. Jego mózg potrafił wchłonąć tony danych bez czerpania z tego choćby odrobiny przyjemności. Dla niego świat był zbiorem pozbawionych sensu zazębiających się układów, powierzchowną rzeczywistością rządzoną tylko przez samą siebie. Mógł, na przykład, wyrecytować średnią uderzeń każdego gracza Jankesów, ale kiedy go pytałem, kto jest jego faworytem, nie miał odpowiedzi. Jedyną emocją, do jakiej wydawał się zdolny, była pogarda dla ludzi, chociaż nawet to miało w sobie coś z dziecięcej konsternacji, jakby był znudzonym brzdącem w ciele mężczyzny zmuszonym siedzieć przy stole dorosłych i słuchać niezrozumiałych rozmów o cenach nieruchomości i o tym, kto się z kim rozwodzi. Wierzę, że to go bolało – nie był świadomy, na czym polega problem, ale wiedział o jego istnieniu – i wpędzało w pewnego rodzaju nihilistyczną samotność; jednocześnie gardził i zazdrościł wszystkim innym, z wyjątkiem mnie, bo uważał, że patrzę na świat podobnie jak on – pewnie dlatego, że zawsze byłem w pobliżu i z niego nie żartowałem.
Co do jego nieszczęsnego losu: prawdopodobnie za mało go ceniłem jako przyjaciela. Niekiedy myślę, że może byłem jedynym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał. I to dziwne, że po tak wielu latach wciąż od czasu do czasu wracam do niego myślami, chociaż był tylko pomniejszym aktorem na scenie mojego życia. To chyba bezczynność skłania mnie do snucia wspomnień. Mając tyle lat do zapełnienia, każdy nieuchronnie ima się wszystkiego, czego tylko może, otwiera wszystkie szuflady umysłu, żeby w nich poszperać. Nie znałem dobrze Lucessiego, nikt nie mógłby go poznać, lecz to, że nie znamy jakiegoś człowieka wystarczająco, nie przekreśla jego znaczenia w naszym życiu. Zastanawiam się, co Lucessi pomyślałby o mnie teraz? Gdyby wszedł, cudownie żywy, do tego stworzonego przeze mnie więzienia, do tego zamrożonego w czasie mauzoleum rzeczy utraconych, gdyby wszedł po marmurowych schodach niezdarnym Lucessiańskim krokiem i stanął przede mną w swoich topornych butach, źle dopasowanych spodniach i bluzie Jankesów cuchnącej starym Lucessiańskim potem, co by mi powiedział? „Widzisz? – mógłby rzec. – Teraz kapujesz, Fanning. Teraz naprawdę rozumiesz, jak to jest”.
Pojechałem do Ohio na Boże Narodzenie. Cieszyłem się, że jestem w domu, była to jednak radość wygnańca. Miałem wrażenie, że nic się tam ze mną nie wiąże, jakbym wrócił nie po kilku miesiącach, ale po wielu latach. Harvard nie był moim domem, przynajmniej jeszcze nie, ale podobnie rzecz się miała z Mercy w stanie Ohio. Sama koncepcja domu jako tego jedynego prawdziwego miejsca stała się dla mnie dziwna.
Matka nie wyglądała dobrze. Mocno straciła na wadze i jej kaszel palacza znacznie się pogorszył. Przy najmniejszym wysiłku pot pokrywał jej czoło. Poświęciłem temu niewiele uwagi, wierząc ojcu na słowo, gdy wyjaśnił, że matka się nie oszczędzała, przygotowując wszystko na święta. Posłusznie przechodziłem sentymentalną procedurę – przycinanie choinki i pieczenie ciasta, wyprawa na pasterkę (poza tym nigdy nie chodziliśmy do kościoła), otwieranie prezentów na oczach rodziców (krępująca ceremonia, będąca zmorą wszystkich poza dzieciakami) – ale nie wkładałem w to serca. Wyjechałem dwa dni wcześniej, niż planowałem, wytłumaczywszy rodzicom, że mam jeszcze egzaminy i muszę się uczyć. Owszem, powinienem się uczyć, ale nie to było powodem przyśpieszonego wyjazdu. Tak samo jak we wrześniu ojciec zawiózł mnie na dworzec. Miejsce letniego deszczu zajął śnieg z kąsającym zimnem, a zamiast ciepłego wiatru wpadającego przez otwarte okna z kratek nawiewu buchało suche powietrze. Byłby to idealny czas, żeby powiedzieć coś ważnego, gdyby tylko któryś z nas mógł sobie wyobrazić coś takiego. Kiedy autobus odjeżdżał, nawet się nie obejrzałem.
Niewiele mam do powiedzenia na temat reszty pierwszego roku studiów. Miałem dobre oceny – nawet bardzo dobre. Wiedziałem, że nieźle sobie radzę, mimo to zdumiał mnie widok moich ocen z pierwszego semestru, z rzędem piątek wybitych na papierze staroświecką drukarką igłową. Nie uznałem tego za okazję do spoczęcia na laurach, tylko zdwoiłem wysiłki. Poza tym przez krótki czas miałem dziewczynę, córkę południowoamerykańskiego dyktatora (tak naprawdę jej ojciec był argentyńskim ministrem finansów). Nie mam pojęcia, co we mnie widziała, ale nie zamierzałem tego zgłębiać. Carmen miała o wiele większe doświadczenie seksualne niż ja – o niebo większe. Była kobietą, która słowo „kochanek” interpretuje jako „jesteś mój”, i z zachłannym zapamiętaniem oddawała się przyjemności. Miała jednoosobowy pokój, co było rzadkością na pierwszym roku, i w tej intymnej strefie udrapowanych szali i kobiecych aromatów, przechodząc punkt po punkcie menu cielesnych rozkoszy, od aperitifu po deser, wprowadziła mnie w świat, który można nazwać światem prawdziwego, dojrzałego erotyzmu. Nie kochaliśmy się – to święte uczucie wciąż mi umykało, a dla niej mogłoby wcale nie istnieć – i szczerze mówiąc, Carmen nie była nawet atrakcyjna, w tradycyjnym tego słowa znaczeniu (mam prawo tak powiedzieć, bo sam też nie byłem atrakcyjny). Odrobinę przyciężka, z trochę męską szczęką, przez co wyglądała jak bokser. Ale naga i w chwilach namiętności, gdy wykrzykiwała świństwa po hiszpańsku z argentyńskim akcentem, wydawała się najbardziej zmysłową istotą, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi, i była tego świadoma, co stukrotnie wzmacniało efekt.
Z powodu tych cielesnych ekscesów (często pędziliśmy do jej pokoju między wykładami na godzinę dzikiego kopulowania), zajęć na studiach, godzin pracy w bibliotece i czasu poświęcanego na regenerowanie sił przed następnym spotkaniem coraz rzadziej widywałem Lucessiego. Zawsze miał dziwny plan dnia – uczył się po nocach i funkcjonował dzięki drzemkom – ale jego zachowanie stało się jeszcze bardziej nieprzewidywalne. Gdy nocowałem u Carmen, nie widziałem się z nim