Скачать книгу

Fałdy.

      – Według naszych obliczeń przeleci niecałe dziesięć tysięcy kilometrów od krawędzi anomalii, wystarczająco blisko i na tyle wolno, by zdążyć wziąć na celownik główne stacje przeładunkowe, nie wspominając o pomniejszych instalacjach. Musimy zrobić z tym porządek tu i teraz, pułkowniku.

      Kursor wskaźnika zatoczył okrąg wokół wizualizacji fragmentu wrogiego okrętu, przesuwającego się z wolna wzdłuż wytyczonej przez komandora linii.

      Nad pulpitem łączności rozbłysły lampki sygnalizacyjne.

      – Panie komandorze, mamy połączenie z kapitanatem stoczni naprawczej – oznajmił radiooperator. – Opóźnienie dziesięć sekund.

      – Przepraszam, pułkowniku. – Lupos wrócił na fotel dowodzenia i założył słuchawki.

      Pozostawiony samemu sobie Ian podszedł do szczeliny obserwacyjnej i popatrzył na rozciągające się za oknem rzędy płytek pancerza reaktywnego.

      Delikatnie wypukłe, wypełnione substancją wybuchową owale miały za zadanie osłabiać i rozpraszać energię wrogich pocisków kinetycznych, minimalizując tym samym skutki bezpośrednich trafień i chroniąc znajdujące się pod spodem właściwe poszycie okrętu.

      W niektórych miejscach, tam gdzie niedawno w burtę krążownika trafiły rakiety wystrzelone ze skuńskich myśliwców, wciąż widać było ubytki. W lukach żywym metalem połyskiwała obnażona stal oraz sterczały powyginane fragmenty sworzni i haków mocujących.

      Dziób okrętu, wielka pozioma płaszczyzna, wewnątrz której znajdowały się wieżyczki przednich dział plazmowych i baterie miotaczy kinetycznych, skąpany był w ostrym świetle emitowanym przez odległą o kilkaset milionów kilometrów Epsilon Eridani. Znajdująca się w szczycie swej cyklicznej aktywności młodziutka gwiazda od wielu miesięcy jarzyła się wściekle białym blaskiem, emitując gigantyczne ilości wysokoenergetycznych cząstek promieniowania i smażąc tym samym bezlitośnie swą jedyną planetę, AEgira. Chłostany promieniowaniem rentgenowskim glob widoczny był z tej odległości jako błyszcząca na tle czerni kosmosu plamka błękitu.

      Swoją dawkę promieniowania inkasował również Sigil, jej naturalny satelita, skalisty, bogaty w minerały glob zbliżony rozmiarami do ziemskiego Księżyca, choć w odróżnieniu od niego bardziej zwarty i z wciąż płynnym jądrem.

      – Proszę uważać na oczy, pułkowniku – rozległ się głos inżynier Sniegowej. – To szkło nie ma filtrów.

      Podała Dressleerowi okulary ochronne z przydymionymi szkłami. Identyczne miała na nosie.

      – Piękna, prawda? – powiedziała, odwracając głowę w stronę prawego górnego narożnika wizjera, w którym widać było fragment tarczy Epsilon Eridani.

      – Tak, piękna – zgodził się. – Ale i zabójcza.

      – Tak jak one wszystkie. – Dziewczyna podeszła do okna, muśnięciem palca zwiększyła polaryzację szkieł, które natychmiast pociemniały i stały się niemal czarne.

      Powtórzył jej gest. Przefiltrowany przez warstwę nanokryształu oślepiający blask gwiazdy złagodniał, przekształcił się w kojącą, jasnopomarańczową aurę.

      – I pomyśleć, że nawet te najchłodniejsze, martwe i wypalone gwiazdy wciąż mają w sobie wystarczająco dużo żaru, by zamienić w żużel wszystko wokół siebie… – powiedziała w zadumie.

      – Zapomniała pani o brązowych karłach, pani inżynier – stwierdził. – Taka na przykład WISE-1828… Niby gwiazda, a jest tak samo chłodna jak pani czy ja.

      Sniegowa zasłoniła usta dłonią i zachichotała. Chwilę później chichot zamienił się głośny śmiech.

      – Powiedziałem coś nie tak? – spytał zdezorientowany.

      – Nie, skądże… Ma pan rację, pułkowniku… Zapomniałam o brązowych karłach… – wykrztusiła. Wciąż chichocząc, zdjęła okulary i otarła oczy. – Przepraszam – dodała, siląc się na poważny ton, choć usta wciąż jej drgały od tłumionej wesołości. – Niepotrzebnie sobie to i owo wizualizowałam…

      Ian uśmiechnął się szeroko.

      – Ma pani bujną wyobraźnię, pani inżynier. Bardzo bujną – skwitował, oddając okulary.

      Smagłe policzki dziewczyny pociemniały jeszcze bardziej, tym razem z zawstydzenia. Wsunęła okulary do kieszonki na biodrze i wróciła szybkim krokiem na stanowisko sterowania.

      – Nic mnie to obchodzi… mają czekać przygotowane do załadunku… A piszcie sobie choćby i do szefa sztabu… Wszystko, co macie w magazynach… Powtarzam, mam gdzieś wasze limity… – do uszu Iana dobiegły strzępy burzliwej dyskusji prowadzonej przez Luposa. Odwrócił wzrok od okna wizjera i obejrzał się w tamtą stronę.

      Poczerwieniały ze złości dowódca krążownika siedział w swoim fotelu i zaciskając dłonie na ruchomym statywie mikrofonu, mówił coś przez zaciśnięte zęby. Jego posiwiałe, zazwyczaj uczesane w perfekcyjny przedziałek włosy były teraz potargane przez druciany kabłąk słuchawek, zsuwający się nieustannie w kierunku pooranego zmarszczkami czoła. Na zarumienionych, częściowo zakrytych przez okazałe bokobrody policzkach komandora wykwitły purpurowe plamki – dobrze już znana Ianowi oznaka przedawkowania stymulantów. Popielatoszary uniform dowódcy był pomięty, na jednym z rękawów ciemniała brzydka smuga, najprawdopodobniej plama smaru, ciągnąca się od ramienia aż po łokieć. Mankiet drugiego rękawa ubrudzony był z kolei czymś wściekle zielonym, wyglądającym z daleka jak grudki galarety.

      „Odżywka” – pomyślał Dressler.

      – Koniec dyskusji! – warknął Lupos, po czym odepchnąwszy mikrofon, zerwał się gwałtownie z fotela. Słuchawki zsunęły mu się z głowy i spadły na podłogę. Posłał je kopniakiem pod fotel. Rozeźlony, potoczył gniewnym spojrzeniem po mostku, jakby szukał kogoś, komu mógłby jeszcze nagadać do słuchu. Głowy wszystkich obecnych w pomieszczeniu pochyliły się nad pulpitami, ucichły prowadzone półgłosem rozmowy.

      Widząc, że negocjacje komandora z kierownictwem stoczni dobiegły końca, Ian szybko podszedł do jego pulpitu.

      – Niech zgadnę – zagaił, uśmiechając się lekko, kompletnie niewzruszony złowieszczą miną Luposa. – Kolejna potyczka z machiną urzędniczą?

      – Jaka tam machina! – żachnął się rozeźlony komandor. – Zwykły gryzipiórek, któremu ubzdurało się, że może o czymkolwiek decydować! Niedoczekanie! – warknął. – Pani inżynier, proszę natychmiast rozpocząć procedurę hamowania i wytyczyć nowy, możliwie optymalny kurs. Zawracamy do stoczni! – rzucił w kierunku Sniegowej, po czym odetchnął głęboko raz i drugi, żeby się uspokoić. – Jeśli chodzi o wrak – podjął przerwany wcześniej wątek – to zajmą się nim fregaty kapitana Sellige’a. Pana zadaniem, pułkowniku, będzie zapewnienie im osłony, kiedy już znajdą się na pozycjach. – Wskazał palcem na główny ekran, na którym obok dotychczasowych wykwitły kolejne cztery symbole.

      – Osłony? – Dressler miał wrażenie, że się przesłyszał. – Tym rozklekotanym, chałupniczo dozbrojonym torpedowcem? Jak?!

      – Postawi pan tarczę kinetyczną – odparł Lupos. – Kazałem załadować na pokład dodatkowe zasobniki.

      – Tarcza jest dobra, ale na ostrzał rakietowy, ewentualnie przeciwko myśliwcom – zaoponował rozeźlony Dressler. – Plazmy i termopiguł ani klasycznych pocisków ostrzał z działek kinetycznych, choćby nie wiem jak intensywny, nie powstrzyma! Tym fregatom nie osłona jest potrzebna, lecz pełna eskorta, i to taka, która zarówno

Скачать книгу