Скачать книгу

zobaczyć, co znajduje się na tyłach. Moim oczom ukazał się obraz systematycznego niszczenia. Spękany asfalt pokrywały zatarte białe linie wyznaczające miejsca parkingowe, a kupy gruzu wysokości człowieka wskazywały, gdzie znajdowały się dawniej przybudówki. Na jednym z takich porośniętych zielskiem pagórków wśród potrzaskanych cegieł i betonu sterczała poobtłukiwana tablica z napisem: „Dostawy do kostnicy tylnym wejściem”. Pięćdziesiąt metrów dalej biegła ciemnozielona linia drzew. Przypomniałem sobie słowa Ward o lasku na tyłach szpitala i ruszyłem w tamtą stronę. Opiekun psa policyjnego patrolujący zewnętrzny kordon prawie zawrócił mnie z drogi, ale po krótkim wyjaśnieniu z mojej strony pozwolił mi przejść.

      Lasek rzeczywiście nie był zbyt duży – w tej części miasta nie miałby prawa ostać się większy. Rząd zardzewiałych prętów, ostrych jak włócznie i rozrastających się na wszystkie strony pod dziwnymi kątami, tworzył granicę między drzewami a terenem szpitala. Był częściowo zarośnięty podszyciem, więc z początku nie byłem pewny, czy znajdę przejście. Okazało się jednak, że kawałek spiczastego ogrodzenia się zapadł, zostawiając metrową lukę. Wąska wydeptana ścieżka wskazywała, że nie ja pierwszy odkryłem tę dziurę, więc przedarłem się przez drapiące gałęzie i wkroczyłem do lasu.

      Znalazłem się w innym świecie. To nie były świeże nasadzenia, szybko rosnące rośliny wykorzystywane w zieleni miejskiej. Tutejsze drzewa były leciwe – buki i dęby o szerokich, powykręcanych pniach. Otaczały mnie coraz ściślej, w miarę jak zagłębiałem się w las, i już po paru krokach poczułem się tak, jakby szpital imienia Świętego Judy i cała reszta Londynu nigdy nie istniały.

      Nie zamierzałem zapuszczać się daleko, ale kiedy zobaczyłem jaśniejszą plamę światła między drzewami gdzieś z przodu, ruszyłem w jej stronę. Ward wspominała o ruinach normańskiego kościoła, ale przypomniałem sobie o tym dopiero, kiedy dotarłem na polanę i zobaczyłem sypiące się kamienne ściany. Kościół musiał robić wielkie wrażenie w czasach, gdy otaczające go ziemie porastała łąka albo las z prawdziwego zdarzenia. Teraz została tylko jedna samotna ściana, pokryta bluszczem, który piął się po kamieniach, jakby próbował powoli wciągnąć je w ziemię.

      Przestąpiłem przez omszały kamienny blok i ruszyłem w stronę tego, co dawniej musiało być główną nawą kościoła, teraz otwartą na niebo i niemal całkowicie wypełnioną powalonym dębem. Obszedłem ogromny pień, przysiadłem na porośniętej trawą kupce zwalonych kamieni i zjadłem pozbawioną smaku kanapkę. Kiedy wytężyłem słuch, mogłem ledwie wyłapać dalekie dźwięki ruchu ulicznego, stłumiony szmer, który przypominał poszum morskich fal. Potem lekki wiaterek zaszeleścił gałęziami i zniknął nawet ten ostatni odgłos świata zewnętrznego. Siedząc tak z zamkniętymi oczami i grzejąc twarz w słońcu, wreszcie poczułem, że zaczynam się wyzwalać spod wpływu szpitala Świętego Judy.

      Chyba odpłynąłem. Przebudziłem się gwałtownie i poczułem mrowienie – świadomość, że nie jestem już sam.

      Na skraju polany stała jakaś kobieta.

      Nie słyszałem, kiedy przyszła. Mocno zbudowana, na oko po siedemdziesiątce, chociaż trudno było dokładnie stwierdzić. Brązowy płaszcz, który miała na sobie, wyglądał na zbyt ciężki jak na taką pogodę, a schodzone adidasy nie pasowały do grubych rajstop. Z ręki zwisał jej pusty worek na śmieci, szeleszcząc cicho na wietrze. Siwe włosy, z lekko rudawym odcieniem, przypominały zardzewiały drapak do patelni, a znajdująca się pod nimi twarz miała obfity podbródek i niezdrowo bladą cerę. Kobieta oddychała ciężko, nawet z tej odległości dobrze słyszałem astmatyczny świst.

      Nawet jeśli zaskoczył ją mój widok, to nie dała tego po sobie poznać.

      – Kim pan jest?

      Dźwignąłem się na nogi.

      – Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć.

      – Nic takiego nie powiedziałam. – Małe oczka taksowały mnie podejrzliwie znad ziemistych policzków. Kiwnęła podbródkiem w stronę drzew za moimi plecami. – Pewnie jesteś pan od tych tam, co?

      – Od jakich tam?

      – Od policjantów. W sprawie tych trupów, co było o nich w wiadomościach. – Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów. – Nie wyglądasz mi pan na policjanta.

      – Bo nim nie jestem.

      – To co pan tu robisz?

      – Już sobie idę – powiedziałem zrezygnowany.

      I tak zresztą powinienem już wracać. Zabrałem butelkę z wodą i resztki kanapki, ale kobieta wcale nie skończyła.

      – Jak nie z policji, to skąd? Na ćpuna też pan nie wyglądasz. A zresztą nawet jeśli, to szkoda czasu. Nikt nie sprzedaje.

      – W porządku, ja nie zamierzam nic kupować. – Wzbudziła jednak moje zainteresowanie. – A skąd pani wie, że nikt nie sprzedaje?

      Ward wspominała, że w opuszczonym szpitalu handlowano narkotykami, a całkiem prawdopodobne, że przynajmniej jedna z ofiar mogła być albo narkomanem, albo dilerem. Jeśli ta kobieta coś widziała, mogłaby zostać świadkiem.

      Parsknęła pogardliwie.

      – A jak mieliby sprzedawać, skoro wszędzie się tu kręci policja? Jest ich tu jak mrówków.

      – Ale zanim przyjechała policja. Dużo się tu sprzedawało?

      – Panie, otwórz pan oczy. Porządnym ludziom strach wychodzić na ulicę. – Nagle na jej twarzy odmalował się wyraz oburzenia. – A czemu pan pytasz?

      – Tak tylko…

      – Myślisz, że ja też jestem z tej hołoty?

      – Nie, ja…

      – Parszywe bydlaki! Wszystkich się ich powinno powiesić! Rozwalają życie przyzwoitym ludziom, ale nikogo to nie obchodzi!

      Uznałem, że lepiej zmienić taktykę.

      – Nie miałem pojęcia, że takie miejsce w ogóle jest w Londynie. Mieszka pani w pobliżu?

      – Niedaleko. – Rozejrzała się dookoła i zacmokała z irytacją na widok pustych butelek w trawie. Otworzyła worek na śmieci, schyliła się, podniosła szkło i z obrzydzeniem wrzuciła do worka. – Sam pan zobacz. Brudasy pieprzone, zostawiają po sobie straszny syf.

      – Dlatego tu pani przychodzi? – zapytałem. Wreszcie zrozumiałem, po co jej był ten worek.

      – A co, to nielegalne? Ktoś to musi sprzątać. – W zamyśleniu poruszała szczęką, jakby coś przeżuwała, a w jej oczach malowała się już nieukrywana wrogość. – Jak na kogoś, kto nie jest policjantem, cholernie dużo pytań pan zadajesz.

      Uniosłem ręce w geście kapitulacji.

      – Nie chciałem się wtrącać.

      Łypnęła spode łba i ostatni raz omiotła mnie spojrzeniem, poprawiając chwyt na prawie pustym worku na śmieci.

      – Odwal się pan.

      Z tymi słowy odwróciła się na pięcie i odeszła w las. No to mi powiedziała, pomyślałem, patrząc za przysadzistą postacią człapiącą między drzewami. Potem, upewniwszy się, że nie zostawiłem po sobie żadnych śmieci, wróciłem do szpitala.

      Po powrocie okazało się, że Ward nadal się nie pojawiła. Włożyłem czysty kombinezon, rękawice i ochraniacze na buty, naciągnąłem kaptur i maskę. Tak ubrany ponownie wkroczyłem w ciemne wnętrze szpitala.

      Poczułem się tak, jakbym spadł w przepaść. Nawet wspinając się po schodach, miałem wrażenie, że znajduję się pod ziemią, daleko od świeżego powietrza i światła słonecznego.

Скачать книгу