Скачать книгу

Hiraeth bardziej od niego. Tylko mu tego nie mów!

      Ojciec położył futerał na blacie i odpiął sprzączki z kości słoniowej, by odsłonić kryjący się w środku bielusieńki instrument. Hiraeth była naprawdę przepiękna. Szyjkę miała dłuższą niż większość tradycyjnych lutni, kołeczki napinające zrobiono z polerowanej kości, a samo pudło rezonansowe uformowano w kształt serca.

      Tuck odchrząknął znacząco.

      – Chcę, byś ją wzięła. To znaczy zabrała ze sobą. Ona by tego pragnęła, tak mi się wydaje.

      W tym momencie wszystko stało się jasne. To śniadanie, czyste rzeczy, bagaż czekający przy drzwiach…

      Wyjeżdżała. Pozwalał jej na to.

      Miała wrażenie, że przefrunęła przez kuchnię. Dopadła ojca i objęła go ramionami. Czuła się tak, jakby próbowała się przytulić do pnia okazałego dębu, a gdy odwzajemnił uścisk, zamknęła oczy i wypuściła powietrze, które – jak jej się zdawało – wstrzymywała przez całe wieki.

      – Dziękuję – szepnęła. – Dziękuję. Będę cię odwiedzać przy każdej okazji.

      – Nie będziesz.

      – Będę. Jak tylko skończy się ten kontrakt w Marchii Zguby, poproszę…

      – Nie – powtórzył. – Nie możesz tu wrócić, Pam.

      Cofnęła się skołowana.

      – Co? Co chcesz przez to powiedzieć?

      – Tylko tyle, że nie chcę cię więcej widzieć.

      Te słowa zabolały jak najmocniejsze smagnięcie.

      – Aż tak mnie nienawidzisz? – zapytała lodowatym tonem.

      – Bogowie, nie! Kocham cię, Pam! Kocham cię nad życie, ale gdy zmarła twoja matka… bolałem nad tym tak bardzo, że mało brakowało, a też oddałbym ducha. Pewnie tak by się stało, gdyby nie ty. – Wyciągnął ręce i ujął jej twarz w dłonie. – Widzę ją, gdy się cieszysz. Przysięgam na Pana Lata, że słyszę ją, gdy się śmiejesz. Dopóki żyjesz, Pam, i ona trwa. Rozumiesz, co próbuję powiedzieć? Nie chcę, żebyś odeszła, ale nie mogę cię zatrzymać. Teraz już to wiem.

      Wzięła w dłonie jedną z jego poznaczonych bliznami rąk.

      – Zatem dlaczego? – zapytała. – Dlaczego nie chcesz mnie więcej widzieć?

      – Co będzie, jeśli nie zdołasz wrócić? Jeśli nigdy się nie pojawisz? Jeśli wyjedziesz i… i… zginiesz. Tego… tego nie mógłbym sobie nigdy wybaczyć. A tak, jeśli będę wiedział, że już nigdy cię nie ujrzę, zawsze mogę sobie wyobrażać, że ocalałaś i żyjesz gdzieś tam… szczęśliwa i wolna… To mi wystarczy. Musi wystarczyć. Nie mogę jednak zadręczać się wiecznym czekaniem na twój powrót, zamartwianiem się, że to trwa już zbyt długo, że może… Nie chcę…. – zamilkł nagle, potem załkał. – Proszę, Pam. Nie każ mi tak żyć. Musisz się zgodzić.

      – Zatem mam… tak po prostu odejść? – zapytała. Nie płakała, nie chciała płakać, ale i tak czuła, że po policzkach spływają jej łzy.

      – Idź – odparł półgłosem. – Idź, dokąd zaprowadzi cię serce Wyldu.

      Dokończyła śniadanie, a Tuck w tym czasie poskładał jej rzeczy i zapakował je do plecaka. Rozmawiali ze sobą, lecz później, ilekroć wracała do tej chwili pamięcią, nie umiała sobie przypomnieć nic z tego, co powiedzieli. W końcu, gdy zamilkli, Pam znalazła się przy drzwiach z plecakiem na jednym ramieniu i lutnią na drugim.

      Za progiem natknęła się na Trena. Natychmiast pochwyciła kota i zanurzyła twarz w jego mięciutkim futerku.

      – Opiekuj się tatą – szepnęła. – Nie walcz z innymi kotami i wystrzegaj się śmietnikowych skrzatów.

      Gdy ojciec odwrócił wzrok, wyjęła z kieszeni wstążkę, tę samą, którą bawił się minionego wieczoru przy stole, i zawiązała kotu śliczną kokardę na szyi.

      Zostałaby dłużej, ponieważ żal jej było rozstawać się z ojcem, ale Róża powiedziała wyraźnie, że grupa wyrusza wczesnym rankiem, bała się więc spóźnić na zbiórkę.

      Uściskali się po raz ostatni. Pam przylgnęła do Tucka z taką siłą, jakby pod jej stopami rozwarła się bezdenna czeluść. Potrzebowała całej odwagi, na jaką ją było stać, by go puścić.

      Nie oddaliła się nawet na trzy kroki, gdy zaczął jej dawać ojcowskie rady.

      – Staraj się nie moknąć – wołał za nią. – Ubieraj się ciepło. I nie próbuj pić, palić ani zażywać niczego innego!

      – Tato!

      – Dobra, w takim razie pij, ale z umiarem. I nie daj się wykorzystać nikomu z grupy!

      Teraz musiała się odwrócić.

      – Żartujesz, prawda?

      Wzruszył ramionami, a potem spróbował się uśmiechnąć, co niespecjalnie mu się udało.

      – Zawsze będę cię kochał, Pam.

      – Wiem! – odkrzyknęła, po czym obróciła się na pięcie i pognała przed siebie.

      Gdy zdyszana i obolała od dźwigania takich ciężarów Pam dotarła pod Narożnik, Reduta Buntowników wciąż stała przed wejściem. Pochyliła się więc mocno, wsparła rękami o kolana, a potem przycisnęła dłoń do ściśniętego żołądka, ponieważ poczuła rodzący się ból. Niemalże krzyknęła – no dobra, krzyknęła – kiedy drzwi wozu rozwarły się z hukiem.

      Po tylnych schodach zszedł mężczyzna odziany w jasnoróżową bluzę i oślepiająco żółte spodnie. Na szyi pod spiczastą bródką nosił jedwabny szal – nie mniej jadowicie żółty niż gacie – a jego głowę zdobił groteskowy kapelusz, który zdaniem Pam wyglądał jak pieniek drzewa wypchany białymi lisimi ogonami.

      Oparłszy się o ścianę wozu, obserwował przez chwilę, jak dziewczyna próbuje odzyskać oddech. W jednej ręce trzymał kubek z parującym napitkiem, w drugiej zaś zapaloną fajkę. Po kilku pyknięciach odsunął kapelusz z oczu, po czym rzucił:

      – Ty musisz być naszym nowym bardem. Zwą cię Tom?

      – Czy ja wyglądam na Toma?

      Zmrużył oczy, po czym znów zaciągnął się dymem z fajki.

      – Wy wszyscyście dla mnie jednacy.

      – Wy znaczy kto?

      – Bardowie – uściślił. – Każdy z was cuchnie na milę fałszywą pewnością siebie, ślepym optymizmem i… – powęszył w powietrzu – …czy to bekon? Przyniosłaś bekon? Jeśli tak, to ty i ja zaczęliśmy współżycie w bardzo niewłaściwy sposób.

      – Ja…

      – Współpracę – poprawił się. – Oczywiście współpracę.

      Róża wytoczyła się z Narożnika tuż przed Bezchmurnym. Miała na sobie białą bluzkę wsuniętą w czarne skórzane spodnie, tak obcisłe, że Pam musiała zacisnąć usta, żeby się nie zaślinić. Najemniczka włożyła do ust własną fajeczkę, po czym wyciągnęła rękę, jakby szukała czegoś, czym da się ją zapalić. Druin wyjął więc krzesiwo i spełnił jej życzenie.

      – Dzieńdoberek, Roderyku. Widzę, że poznałeś już naszego nowego barda.

      – Co się stało ze starym?

      – Zginął

Скачать книгу