Скачать книгу

skręcili w lewo w kierunku Góry Stołowej, która tonęła w czerwonych promieniach zachodzącego słońca. Teraz kaMageba włączył sygnał. Uważał, że na nadbrzeżu ma to sens, bo dźwięk pięknie się odbija od ścian domów. Zawsze włączał tam koguta, nawet gdy nie jechał do wezwania, więc Muller tylko westchnął cicho.

      I tak jak się spodziewał, na plaży zastali już tylko dymiący grill i kilka pustych puszek po piwie. Wiedział, że kaMageba włączył sygnał, by ostrzec rozrabiających, bo prawie zawsze imprezy urządzała tam czarna młodzież z okolicznych willi.

      – Piękne barweny! – rzucił Muller, patrząc na rząd równo ułożonych na grillu ryb. – Gotowe już… spalą się… dwanaście… wszystkie duże.

      – To trzeba je zabrać – odparł znudzonym głosem Makande. – Za pół godziny kończymy, to będzie kolacja na posterunku.

      – Ale piwa nie zostawili. – Konstabl rozejrzał się, trącając nogą puste puszki.

      – Tego nigdy nie zostawiają. – Makande się uśmiechnął. – Jak nieletni, to z piwem nawet szybciej biegnie. Ciekawe, nie? – Przez chwilę wpatrywał się w grupkę ludzi majaczącą daleko na brzegu morza. – To oni, tam… – Pomachał im swoją wielką ręką.

      Muller znalazł gazetę i zebrał z grilla wszystkie ryby, łapiąc każdą dwoma palcami za ogon. Ułożył równo jedną obok drugiej, a następnie starannie zawinął w papier, by nie wystygły.

      Kiedy wrócili z plaży na parking, umieścił paczkę w bagażniku i jak tylko zatrzasnął drzwiczki, usłyszeli nowy komunikat:

      „Na Brander pod trzydziestym szóstym coś się dzieje. Sąsiedzi sygnalizują jakieś dziwne krzyki w domu do wynajęcia. Na podjeździe stoi jakiś motocykl”.

      – Tu zero trzynaście, jedziemy… jesteśmy o dwie przecznice – odpowiedział Muller.

      – Czy ona zawsze musi mówić „jakieś”? Ciągle jakieś to, jakieś tamto…

      – Przeszkadza ci to?

      – Tak, przeszkadza! Operator powinien wyrażać się precyzyjnie, bo później są problemy z pisaniem raportów… jakieś dziwne krzyki… co to niby jest za komunikat?

      – Czepiasz się, bo Miriam jest biała.

      Makande wyjechał z parkingu i skręcił z powrotem w nadbrzeżny bulwar. Po niecałych dwustu metrach odbił w prawo w ulicę Foam, którą kilkanaście minut wcześniej jechał w przeciwną stronę. Nie spieszył się, nie włączył koguta, zachowując tempo jak zwykle na patrolu. Minął skrzyżowanie z ulicą Coral, potem z Dolphin i dotarł do końca Foam, czyli rozjazdu w Brander. Skręcili w lewo.

      Obaj dobrze wiedzieli, który to dom, bo patrolowali te ulice od lat, a pod numerem 30 mieszkał ich emerytowany kolega, który często urządzał męskie imprezy. Znali przynajmniej połowę mieszkańców dzielnicy, a na pewno wszystkie te domy, które sprawiały kłopot sąsiadom. Ale dom przy Brander 36 nigdy nie był notowany.

      Zaparkowali obok krawężnika naprzeciwko białego parterowego domu o skośnych dachach. Wraz z dużym podjazdem starannie wyłożonym granitową kostką i ozdobionym kilkoma agawami sprawiał surowe, sterylne wrażenie luksusowych koszarów. Przy bramie garażowej stał motocykl. Okna w domu były zasłonięte.

      Na ulicy pusto, żadnych samochodów, przechodniów. Robiło się coraz ciemniej.

      KaMageba został przy radiowozie, a Muller ruszył w kierunku domu. Przeszedł kilka metrów. Nagle zatrzymał się, bo wydawało mu się, że słyszy jakieś odgłosy, dochodzące z wnętrza. Obejrzał się do tyłu, dał znak koledze i dotknął dłonią pistoletu.

      Nie zdążył się odwrócić, kiedy okno na parterze wyleciało na zewnątrz wraz z nagim człowiekiem, który upadł plecami na ziemię, przewracając wielką donicę. Dopiero teraz Makande zobaczył, że facet jest zakrwawiony, i pomyślał, że poranił się szkłem. Nie rozumiał, co się właściwie dzieje, to było tak zaskakujące i nienaturalne, ale, o dziwo, nie poczuł zagrożenia i nie wyciągnął broni. Nieznajomy zaczął się powoli podnosić i Muller dostrzegł kątem oka, że Makande rusza mu na pomoc.

      Odwrócił się w stronę budynku i w wybitym oknie zobaczył białego mężczyznę, który mierzył do niego z karabinu. Rzucił się na ziemię i w tym samym momencie rozległ się potężny huk wystrzału pompki. Obejrzał się i zobaczył, jak z piersi wielkiego kaMageby wybija gejzer krwi, a on sam pada do tyłu niczym wielkie ścięte drzewo. Muller wycelował swojego glocka w stronę okna, ale strzelec zniknął. Nagi mężczyzna z trudem próbował usiąść i wyglądał, jakby był oszołomiony.

      Gang narkotykowy – przeleciało Mullerowi przez myśl. Przerażony, drugą ręką chwycił za radiostację. Nacisnął przycisk i już miał wezwać wsparcie, gdy rozległ się drugi wystrzał i policjant zobaczył, jak twarz nagiego mężczyzny eksploduje i zamienia się w gęstą czerwoną chmurę.

      Zamarł w bezruchu, oniemiały. Nie widział strzelca. Wstrzymał oddech. Ogarnęła go panika i już chciał uciekać, kiedy rozległ się trzeci wystrzał.

      15

      Korycki wrócił od premiera w ciągu godziny. Najpierw wezwał obu zastępców i Pańskiego.

      Kiedy tylko weszli do gabinetu, od razu zauważyli, że szef jest zdenerwowany. Zdarzało mu się to wyjątkowo rzadko, więc tym bardziej rzucało się w oczy. Nawet nie starał się panować nad mową ciała, nie było mu to potrzebne. Stał przy oknie, z rękami założonymi do tyłu, i kołysał się, przestępując z nogi na nogę. Nie widzieli jego twarzy.

      Cisza trwała dłużej, niż mogli się spodziewać. Korycki coś mruknął pod nosem, po czym się odwrócił. Miał zaciśniętą szczękę i drgały mu mięśnie twarzy.

      – Premier kategorycznie zakazał informowania Pakistańczyków i mediów o tym, że Olewski to nasz oficer. – Przeszedł przez cały pokój i usiadł ciężko w fotelu. – Co więcej, kiedy stwierdziłem, że to ogromny błąd… – zamyślił się na moment, patrząc w okno – premier poinformował mnie, że sprawą zajmie się minister Grobelny, a jego zespół w MSZ będzie koordynował całość akcji, także kontakty z mediami. Agencja ma delegować do tego zespołu jedną osobę. Poza tym mamy wykonywać polecenia Grobelnego i wszystkie informacje przesyłać na Szucha…

      – Powiedział dlaczego? – zapytał Pański.

      – Boi się politycznych konsekwencji. Brak mu jaj… myślę… i doświadczenia – odparł Korycki.

      – Jebał go pies! – rzucił ostro Walewski i usiadł. – To znaczy, że los Olewskiego jest przesądzony…

      – Zostawimy to tak? – zapytał szef.

      – Oczywiście, że nie – wtrącił się Pański i też usiadł. – Musimy przejąć władzę w tym niby zespole Grobelnego. Przecież w MSZ posrają się przy tej sprawie. Mogą na niej tylko stracić, więc nikt się nie zaangażuje. Nikt! Czyli będą szukać kogoś, kto ich wyręczy i weźmie na siebie odpowiedzialność. Jeśli się uda, wsadzimy do zespołu naszych ludzi. Zajmą się uzgadnianiem stanowisk z Niemcami, Brytolami i Japońcami. Ambasador Kruczek w Islamabadzie to cymbał i tchórz, pilnuje tylko swojej michy, a my przecież mamy tam Brauna. Chłopak spokojnie pociągnie sprawę z ISI, tym bardziej że od początku miał być dublerem Olewskiego.

      – Hm… – Korycki się zadumał. – Może to tylko proteza, ale jednak. Co o tym sądzicie? – zwrócił się do swoich zastępców, którzy jednoznacznie pokiwali głowami. – Dobrze! – Spojrzał na Pańskiego. – Weźmiesz to na siebie, Zenek?

      – Cóż…

Скачать книгу