Скачать книгу

że chy­ba coś jej się w gło­wie po­mie­sza­ło.

      – A na tej wsi, jak tam było?

      – Nie­we­so­ło. Ka­za­li nam pra­co­wać, a je­dze­nia nie było wie­le. Pa­nią Cy­bul­ską od­wieź­li wresz­cie do szpi­ta­la do Mie­cho­wa. Zo­sta­łam sama.

      Or­łow­ski w za­my­śle­niu po­ki­wał gło­wą.

      – Tak. To nie­we­so­łe były cza­sy. I do koń­ca woj­ny sie­dzia­ła pani w tej wio­sce?

      – Nie. Wąt­pię czy bym tam wy­ży­ła. Na szczę­ście za­brał mnie do sie­bie Gar­dzie­la.

      – Kim był Gar­dzie­la?

      – Le­śni­czym. Miesz­kał koło Za­gnań­ska. Przy­je­chał pod Mie­chów od­wie­dzić krew­nych. Zda­je się, że jego sio­strze­nica wy­cho­dzi­ła za mąż. Zo­ba­czył taką wy­nędz­nia­łą, wy­chu­dzo­ną dziew­czyn­kę, jaką ja wte­dy by­łam. Zli­to­wał się. Za­brał mnie do swe­go domu, do le­śni­czów­ki. To były mo­je pierw­sze ja­śniej­sze chwi­le od cza­su wy­bu­chu woj­ny. Pięk­ny las. Bia­ły, wid­ny dom, dużo je­dze­nia i do­brzy, życz­li­wi lu­dzie. Przy­ję­li mnie do swo­jej ro­dzi­ny jak wła­sną cór­kę. Wy­cho­wa­li mnie, po­mo­gli mi skoń­czyć Po­li­tech­ni­kę. Gar­dzie­la dał mi pie­nią­dze na miesz­ka­nie.

      – Czy to bez­dziet­ni lu­dzie?

      – Nie. Mają dwo­je dzie­ci, Mał­go­się i Wojt­ka. Te­raz są już do­ro­śli. Mał­go­sia wy­szła za mąż. Miesz­ka w Gdań­sku. Woj­tek po­ma­ga ojcu. Za­ło­żył ostat­nio ho­dow­lę srebr­nych li­sów.

      – W dal­szym cią­gu miesz­ka­ją w le­śni­czów­ce?

      – Tak. Sta­ry Gar­dzie­la po śmier­ci żony po­cząt­ko­wo chciał się prze­nieść do mia­sta, ale w koń­cu roz­my­ślił się. Żal mu się zro­bi­ło lasu. Przy­zwy­cza­ił się.

      – Jeź­dzi pani tam do nich?

      – Te­raz bar­dzo rzad­ko. Już prze­szło dwa lata nie by­łam.

      – A może wy­bra­ła­by się pani do tej le­śni­czów­ki na kil­ka ty­go­dni? Taki po­byt na ło­nie na­tu­ry świet­nie pani zro­bi. Nic tak ko­ją­co nie wpły­wa na ner­wy, jak wła­śnie las.

      Po­trzą­snę­ła gło­wą.

      – Nie­ste­ty. Te­raz nie mogę. Mam bar­dzo dużo pra­cy. Nie da­dzą mi urlo­pu.

      – Może moż­na by po­my­śleć o zwol­nie­niu le­kar­skim. Jest pani po­waż­nie wy­czer­pa­na.

      – Nie, nie, to zu­peł­nie nie­moż­li­we. Mu­szę skoń­czyć tę ro­bo­tę, któ­rą za­czę­łam. Nie mogę za­wa­lić.

      Or­łow­ski otwo­rzył pió­ro i za­brał się do wy­pi­sy­wa­nia re­cept.

      – No cóż… trud­no. Jak nie moż­na, to nie moż­na. A szko­da. Kil­ka ty­go­dni od­po­czyn­ku na świe­żym po­wie­trzu zna­ko­mi­cie by pani zro­bi­ło. Na ra­zie za­pi­szę pani B-com­plex w za­strzy­kach, B6, tro­chę He­pa­for­tu i taką mik­stur­kę na ogól­ne uspo­ko­je­nie sys­te­mu ner­wo­we­go. Do­ra­dzam pani poza tym wcze­śnie kłaść się spać, rano gim­na­sty­ko­wać się, wie­czo­rem cho­dzić na spa­ce­ry, nie pić al­ko­ho­lu i, o ile moż­no­ści, ogra­ni­czyć pa­le­nie.

      – Ja nie­du­żo palę, pa­nie dok­to­rze.

      – To do­brze. Ni­ko­ty­na nie­ko­rzyst­nie wpły­wa na sys­tem ner­wo­wy. Jak pani sy­pia?

      – Ostat­nio ra­czej źle.

      – Niech więc pani za­ży­je przed snem jed­ną pa­styl­kę Bel­la­cor­nu. Chciał­bym też, żeby pani zro­bi­ła so­bie przy oka­zji ana­li­zy krwi, elek­tro­kar­dio­gram i ba­da­nie na pod­sta­wo­wą prze­mia­nę ma­te­rii. Z wy­ni­ka­mi pro­szę się do mnie zgło­sić.

      Han­ka z za­kło­po­ta­niem za­czę­ła skro­bać pa­znok­ciem po po­li­tu­rze biur­ka.

      – Wła­ści­wie… wła­ści­wie nie wiem… Bo… bo wi­dzi pan, dok­tor Ze­lman tak­że prze­pi­sał mi ku­ra­cję – się­gnę­ła do to­reb­ki i wy­ję­ła kart­kę pa­pie­ru zło­żo­ną we czwo­ro. – O, pro­szę.

      Or­łow­ski prze­czy­tał bar­dzo uważ­nie opis ku­ra­cji zale­co­nej przez Ze­lma­na, a na­stęp­nie od­dał kart­kę Han­ce.

      – No cóż… Przy­zna­ję, że znaj­du­ję się w nie­co kło­po­tli­wej sy­tu­acji. Nie chciał­bym pod­da­wać kry­ty­ce opi­nii mo­jego ko­le­gi, ale… Moim zda­niem ku­ra­cja, któ­rą pro­po­nu­je dok­tor Ze­lman, jest może nie­co zbyt ra­dy­kal­na. My­ślę, że bę­dzie naj­le­piej, je­śli pani weź­mie na ra­zie te za­strzy­ki, a póź­niej zo­ba­czy­my. Tak jak już po­wie­dzia­łem, po­ro­zu­miem się z Ze­lma­nem i od­bę­dę z nim na­ra­dę na pa­ni te­mat. Mam na­dzie­ję, że we dwóch doj­dzie­my do ja­kichś kon­struk­tyw­nych wnio­sków.

      – Ser­decz­nie panu dzię­ku­ję – po­wie­dzia­ła Han­ka. – Na­praw­dę je­stem za­sko­czo­na i wzru­szo­na pań­ską do­bro­cią. Nie wiem, jak się panu od­wdzię­czę.

      Or­łow­ski za­śmiał się we­so­ło. Jego sza­ro­sta­lo­we oczy znik­nę­ły nie­omal zu­peł­nie w fał­dach skó­ry.

      – Nie mów­my o wdzięcz­no­ści, pan­no Han­ko. Dla leka­rza naj­cen­niej­szą na­gro­dą jest zdro­wy pa­cjent. Zresz­tą w tym wy­pad­ku na­wet nie może być mowy i o tej na­gro­dzie, po­nie­waż nie uwa­żam pani za oso­bę cho­rą. Przej­ścio­we wy­czer­pa­nie ner­wo­we, któ­re nie­ba­wem znik­nie bez śla­du. Chciał­bym pani za­dać jesz­cze jed­no py­ta­nie. Czy pani ma ja­kąś ro­dzi­nę?

      – Nie. Nie mam ni­ko­go. W każ­dym ra­zie nie wiem nic o mo­jej ro­dzi­nie.

      – Nie pró­bo­wa­ła pani szu­kać ko­goś ze swo­jej ro­dzi­ny, ze stro­ny ojca czy ze stro­ny mat­ki?

      – Nie. Nie szu­ka­łam. Po co? Za swo­ją ro­dzi­nę uwa­żam Gar­dzie­lów i przy­znam się panu szcze­rze, że była­bym w po­waż­nym kło­po­cie, gdy­by się na­gle zna­lazł ja­kiś mój wu­jek, któ­ry był­by dla mnie zu­peł­nie ob­cym czło­wie­kiem.

      Or­łow­ski ze zro­zu­mie­niem po­ki­wał gło­wą.

      – Tak. My­ślę, że pani ma ra­cję. To są trud­ne i skom­pli­ko­wa­ne spra­wy. No więc co? Mam wra­że­nie, że­śmy so­bie mniej wię­cej wszyst­ko usta­li­li. Pro­szę być ze mną w ści­słym kon­tak­cie. Pro­szę się nie krę­po­wać i w ra­zie po­trze­by dać mi znać te­le­fo­nicz­nie jak się pani czu­je. I przy­po­mi­nam jesz­cze raz, gdy­by pani otrzy­ma­ła taki ano­nim, to pro­szę na­tych­miast przy­je­chać z nim do mnie. Nie tra­cąc ani chwi­li cza­su. Przy­rze­ka mi to pani?

      – Przy­rze­kam.

      – To bar­dzo się cie­szę. Pro­szę być do­brej my­śli. Zoba­czy pani, że w nie­dłu­gim cza­sie po­zbę­dzie się

Скачать книгу