ТОП просматриваемых книг сайта:
Czarna księga. Orhan Pamuk
Читать онлайн.Название Czarna księga
Год выпуска 0
isbn 9788308057902
Автор произведения Orhan Pamuk
Жанр Современная зарубежная литература
Издательство PDW
Gdy dzwonił, zmieniając głos i podając się za kogoś innego, również nie natrafił na żaden ślad Rüyi. Wezwany pilnie do telefonu domokrążca Süleyman, który handlował wydaniami angielskich encyklopedii zdrowia sprzed czterdziestu lat, powiedział Galipowi, udającemu dyrektora szkoły, że zaszła pomyłka — nie tylko nie ma chodzącej do gimnazjum córki o imieniu Rüya, ale w ogóle nie ma dzieci — i był absolutnie szczery. Tak samo İlyas, wożący na barce swego ojca węgiel z Morza Czarnego (zaprzeczał, by zapomniał w kinie Rüya26 notatnika, w którym zapisywał sny, gdyż od wielu miesięcy nie był w kinie i w ogóle nie ma takiego notatnika), oraz importer wind Asım (tłumaczył, że nie odpowiada za awarię windy w kamienicy Rüya, ponieważ po raz pierwszy słyszy zarówno o ulicy, jak i kamienicy o tej nazwie) też musieli być szczerzy i niczego nieświadomi, bo wypowiadali słowo „rüya” bez najmniejszych oznak zdenerwowania czy poczucia winy. Tarık, który rano w laboratorium ojczyma produkował trutkę na szczury, a wieczorami pisał wiersze o alchemii śmierci, z radością przyjął propozycję wykładu na temat snu i jego tajemnic w swoich wierszach, złożoną przez Galipa w imieniu studentów wydziału prawa, i zaproponował spotkanie tego wieczoru w knajpie dla alfonsów przy placu Taksim. Kemal i Bülent podróżowali po Anatolii: jeden zbierał materiały do rocznika wydawanego przez producenta maszyn do szycia Singer i zamierzał spisać wspomnienia pewnej krawcowej z Izmiru, która przed pięćdziesięciu laty, odtańczywszy z Atatürkiem walca wśród fleszy i oklasków, zaraz potem zasiadła do swojej maszyny do szycia na pedał i z miejsca uszyła spodnie o europejskim kroju, drugi zaś wędrował ze swoim mułem po wschodniej Anatolii, od wsi do wsi, od herbaciarni do herbaciarni, i sprzedawał obdarzone magiczną mocą żetony do tavli, wykonane z kości udowej pewnego staruszka żyjącego tysiąc lat temu, którego Europejczycy nazywali Świętym Mikołajem.
Pozostałych nazwisk z listy nie zdołał sprawdzić — telefon głuchł, źle łączył, co zresztą w śnieżne i deszczowe dni zdarzało się szczególnie często — za to do późnego wieczoru przeglądał strony periodyków politycznych i znajdował na nich imiona, nazwiska oraz pseudonimy aktywistów zmieniających frakcje, aresztowanych i przyznających się do winy, torturowanych i zamordowanych, tych, którym wyprawiono pogrzeby, oraz zaginionych bez wieści, tych, na których listy odpowiadano, do których wypowiedzi się odwoływano i których listy publikowano, karykaturzystów, poetów i redaktorów, ale nie natrafił wśród nich na nazwisko ani pseudonim byłego męża Rüyi.
Zmierzchało, a on siedział w fotelu — smętnie, nieruchomo. Zza okna zerkała na niego ciekawska wrona i dobiegały odgłosy tłumu, przewalającego się ulicami w piątkowy wieczór. Galip powoli zasypiał i zaczynał śnić piękny i radosny sen. Gdy się obudził, w pokoju panowała ciemność, lecz wciąż czuł na sobie wzrok wrony, niczym „oko” Celâla ze starej gazety. Nie zapalając światła, pozamykał szuflady, po omacku włożył palto i wyszedł z kancelarii. Lampy w korytarzu również były zgaszone. Chłopak roznoszący herbatę mył wychodek.
Przechodząc po ośnieżonym moście Galata, poczuł chłód: od Bosforu wiał silny, przenikliwy wiatr. Na Karaköyu zaszedł do baru i usiadłszy przy stoliku o marmurowym blacie, bokiem do dwóch odbijających się nawzajem luster, zjadł rosół z zacierkami i jajka sadzone. Na jedynej ścianie, która była pozbawiona luster, widniał namalowany górski pejzaż, zainspirowany najwyraźniej pocztówkami i widoczkami z kalendarzy Pan American: wśród sosen, za jeziorem o połyskliwej tafli, wznosiła się góra z pomalowanym na biało szczytem; przypominała nie tyle Alpy z pocztówek, ile górę Kaf, którą Galip i Rüya często wybierali za cel wycieczek.
Wjeżdżając Tünelem27 do Beyoğlu, Galip wdał się w ożywioną dyskusję z jakimś starszym panem na temat słynnej katastrofy kolejki: czy wagony wyskoczyły z szyn, bo zerwała się lina, i rozbijając ściany i okna stacji, niczym zerwane z uwięzi radosne ogiery, wypadły na plac Karaköy, czy też stało się tak, bo kierujący składem był pijany? Okazało się, że staruszek jest rodakiem motorniczego oskarżonego o spowodowanie wypadku, który pochodził z Trabzonu.
Ulice Cihangiru były kompletnie opustoszałe. Saim, który z radosnym pośpiechem otworzył Galipowi drzwi, wraz z żoną oglądał w telewizji ten sam program, co kierowcy i dozorcy zebrani w kawiarni w suterenie.
Program, zatytułowany Pozostawiliśmy po sobie, w nostalgiczno-łzawej konwencji opowiadał o starych meczetach, studniach i karawanserajach, wzniesionych ongiś przez Osmanów na Bałkanach, a dziś znajdujących się w rękach Jugosłowian, Albańczyków i Greków. Galip siedział w pseudorokokowym fotelu o zdezelowanych sprężynach niczym chłopiec od sąsiadów, który przyszedł obejrzeć mecz; gospodarz i jego żona wydawali się nie pamiętać o jego obecności. Saim przypominał nieżyjącego już znanego zapaśnika, mistrza olimpijskiego, którego portrety nadal można było zobaczyć na ścianach sklepów z warzywami, jego żona zaś — tłuściutką, sympatyczną myszkę. W pokoju znajdowały się zakurzony stół i zakurzona lampa; na jednej ścianie wisiał oprawny w pozłacane ramy portret dziadka Saima, przy czym dziadek ów był podobny raczej do jego żony (zmęczony Galip zastanawiał się, czy przypadkiem nie miała na imię Remziye — za żadne skarby nie był jednak w stanie przypomnieć sobie jej imienia), przy drugiej stał kredens, a na nim kalendarz firmy ubezpieczeniowej, popielniczka z logo banku, kieliszki do likieru, wazon, srebrna cukiernica i filiżanki do kawy; dwie pozostałe ściany zajmowało to, co stanowiło powód wizyty Galipa: biblioteka archiwum, czyli zakurzone papiery i czasopisma, czasopisma, czasopisma.
Saim założył tę kolekcję, przez kolegów ze studiów nazywaną ironicznie archiwum epoki, z racji — jak to kiedyś wyznał w nieoczekiwanym przypływie szczerości — niezdecydowania. Było to niezdecydowanie kogoś, kto bał się dokonać wyboru nie tyle, jak się w owych czasach mówiło, pomiędzy dwiema klasami społecznymi, ile pomiędzy frakcjami politycznymi.
W owych czasach Saim brał udział w różnorakich politycznych zebraniach, uczestniczył w wiecach, latał od uniwersytetu do uniwersytetu, od kantyny do kantyny, skłonny wysłuchać każdego przemówienia, i śledził każdy „polityczny ruch”, a ponieważ nie miał dość śmiałości, by zadawać pytania, starał się dotrzeć do wszelkiego rodzaju lewicowych wydawnictw, wystąpień powielanych na papierze przebitkowym, broszur propagandowych i ulotek („Przepraszam, czy masz może apel w sprawie czystości języka rozprowadzany na politechnice?”), po czym czytał je jak szalony. Nie starczało mu jednak czasu, by zapoznać się z treścią wszystkich, a ponieważ nadal nie potrafił się zdecydować, za którą linią polityczną powinien się opowiedzieć, zaczął gromadzić nie przeczytane materiały. W następnych latach sprawa ich przeczytania i podjęcia decyzji zeszła na dalszy plan; najważniejszym celem stało się zbudowanie zbiornika, do którego mogłaby uchodzić rozrastająca się, wypuszczająca coraz to nowe odnogi rzeka dokumentów — Saim, z zawodu inżynier budowlany, który sam wymyślił ową metaforę, postanowił poświęcić temu resztę życia.
Gdy program się skończył, odbiornik wyłączono i w ciszy, która zapadła po grzecznościowych pytaniach o zdrowie, gospodarze utkwili w Galipie pytające spojrzenia, ten zaś od razu rozpoczął opowieść: student, którego obrony się podjął, został oskarżony o zbrodnię polityczną, której nie popełnił. Nie, w sprawie rzeczywiście był trup; po nieudanym napadzie na bank, zorganizowanym przez trzech niezdarnych