Скачать книгу

swe uczucie zachować w tajemnicy, przez co bynajmniej nie zamierzali wszczynać alarmu. Dzięki temu wraz z wyjściem cichaczem nakrytej pary na twarzy przedstawicielki republiki zagościł błogi spokój. Ażeby odsapnąć, Kasztan z Rudą same weszły do kajuty, po czym oparły się plecami o ścianę.

      Gdy wtem, gdzieś z głównego pokładu, dobył się stłumiony kobiecy krzyk, a potem jakby odgłosy walki. Wystraszone dziewczyny czym prędzej wyskoczyły na zewnątrz pomieszczenia. Ukazał im się drastyczny widok zasztyletowanej kochanki oraz Perlisa tarzającego się po pokładzie z alabastrowym mężczyzną.

      – Zabijcie go – wycharczał młodzieniec. Na co Ruda wyciągnęła szpadę i w momencie, kiedy jeździec gryfów znalazł się na Perlisie, przystawiła mężczyźnie czubek broni do pleców. Jednak na jej lewej dłoni spoczęła powstrzymująca ją prawa ręka w kolorze brązu.

      – Nie chcemy zabijać – szepnęła z przejęciem Kasztan.

      – Masz rację… nie tak to miało wyglądać – zgodziła się po chwili wahania Ruda i cofnęła uzbrojoną dłoń. Wtedy Perlis zdołał przerzucić przeciwnika na bok, uwolnił swoją rękę i zasztyletował mężczyznę.

      – To okropne… – jęknęła Kasztan.

      – To konieczne… – wydyszał nad trupem Perlis. – To nasi wrogowie, których musimy eliminować – dodał obojętnie, choć jego oczy płonęły nienawiścią.

      – My nic nie musimy. A ty jesteś jeszcze gorszy niż Rybia Twarz – syknęła Ruda, gdzie porównanie do Srebrnej miało w zamyśle stanowić największą obelgę. Następnie niepocieszona bęcnęła tyłkiem na pokład. Zdała sobie bowiem sprawę, że planowana kolejna zabawa, która miała jej dostarczyć po prostu licznych wrażeń, zaowocowała aż trzema trupami. To rozczarowywało.

      Lecz zaraz odrzuciła od siebie smętne myśli i ułożyła palce dłoni przy ustach tak, aby wydobyć z siebie pohukiwanie sowy. Albowiem „tryby machiny puszczone zostały w ruch” – jak mawiał dziadek Ugier. Zatem pomimo niefortunnych splotów okoliczności należało dalej realizować podjęte przedsięwzięcie i zmierzać do celu choćby po trupach:

      – Hu… huuu…

      VIII. ZŁOTY

      Z klanowych popiołów powstał nowy klany Srebrzystej Światłości pod przewodnictwem złotego księcia nazwanego szumnie Złotoniezłym. Od tego czasu prowadził on mozolnie swych ludzi przez poszarzałe ziemie północnego zachodu. Droga wiodła głównie podmokłymi i po części zamarzniętymi bezdrożami w zimnie oraz wszędobylskiej mgle. Sporadycznie kondukt napotykał osoby z klanu Srebrzystych Traw, ale ów kontakt ograniczał się zwykle do śledzenia siebie nawzajem podejrzliwym wzrokiem. Ludzie Srebrzystej Światłości nie zatrzymywali się bowiem nigdzie na dłużej, by nie narażać się tubylcom. Sami też nie posiadali zbyt wielu rzeczy na wymianę, ponieważ niemal wszystko, co udało im się zabrać z domów, musieli porzucić podczas ucieczki. W efekcie do ziem królestwa dotarli biedni, wycieńczeni, a często i chorzy. U celu podróży pojawiło się natomiast zasadnicze pytanie: mianowicie, co dalej? Oczywiście odpowiedzi oczekiwano od przywódcy. Ten jednak zwlekał z przemową i najpierw zaprosił do swego ogniska na walną naradę Mysię. Albowiem pomimo dość trudnego z nią obcowania zdążył już poznać tę osóbkę, jako postać odważną oraz szczerą. Choć może nawet aż nazbyt szczerą, do tego niestroniącą od wyzwań.

      Na otwartym terenie Mysia przybyła do Złotego w towarzystwie posępnego Popiela i niepozornego chłopaka w wyleniałym futrze o szarej barwie. Srebrzysta dziewczyna z tradycyjnie naburmuszoną miną, zupełnie jakby miała szare muchy w nosie, usiadła naprzeciw przywódcy, a pomiędzy męską parą, którą raczyła ze sobą przyprowadzić i czekała. Wszak Złoty nie dał się prosić, ponieważ, jako niegdysiejszy uczestnik złotej rady był już świadkiem tego, jak wypadało takowe obrady prowadzić. Dlatego zachowując należną swemu majestatowi powagę, dostojnie rzekł:

      – Zacni przyjaciele… przyjmijcie te oto szlachetne pozdrowienie srebra oraz złota, które to zsyła wam wasz…

      – Daruj sobie – ucięła bezczelnie Mysia. Wysmarkała się prosto na szarą ziemię i nawet nie patrząc na księcia, pokazała ręką na chłopaka po jej prawicy, mówiąc: – To Gołąb. Tylko zaznaczam, aby nie nazywać go skrótowo, czyli Głąb, bo jest na tym punkcie drażliwy. – Wymownie pokazała na swe nieco spuchnięte oko i ciągnęła dalej: – Otóż Gołąb potrafi liczyć do wielu liczb, a nawet pisać oraz czytać. Przez to się przyda i już pomógł mi sporządzić odpowiednie, no…

      – Wyliczenia – podpowiedział srebrzysty chłopak.

      – Wyliczenia, właśnie – zgodziła się Mysia, co czyniła nader rzadko. – No czytaj! – Klepnęła uczonego młodzieńca w plecy. Ten zamiast papieru wyjął zza pazuchy brzozową korę i zaczął niepewnie dukać:

      – Trzysta dwadzieścia… dwadzieścia osiem. Tyle nas jest. Dwieście osiem kobiet i sto trzydzieści mężczyzn…

      – Chyba stu dwudziestu… mężczyzn. A rachunek się trochę… nie bilansuje – zwrócił uwagę Złoty, który obecnie dramatycznie spoważniał, widząc absolutną mizerię swej srebrzystej rady. Z kolei jej członkowie; Mysia oraz Gołąb, wbili spojrzenia w kawałek szarej kory i wskazując na wyryte tam węglem drzewnym grafitowe znaki, szeptem przystąpili do zażartej kłótni. Aż wreszcie chłopak kontynuował:

      – Dziesięciu mężom się zmarło po drodze, ale ich żeśmy jeszcze nie pochowali. Stąd takie… różne liczby, bo nieboszczyków policzyliśmy z żywymi.

      – A czemu nie został dokonany należny pochówek? – zapytał ostrożnie Złoty, już czując zwiastun kolejnych problemów.

      – Nie ma smoków – wychrypiał ponuro Popiel. Zaś na niski dźwięk jego głosu, który przypominał ścieranie się chropowatych powierzchni, aż przeszły księcia ciarki. Zaraz się jednak pozbierał, jak na klanowego przywódcę przystało i zasugerował:

      – Dokonajmy pochówku zgodnego ze złotą tradycją, spalmy ciała.

      – Nie ma smoków! – Tym razem Popiel ryknął tak, że książę, zamiast wychodzić z następną inicjatywą, tylko pospiesznie skwitował:

      – Oczywiście, nie ma smoków, jak najbardziej. I… co dalej? – Wbił błagalne spojrzenie złocistych oczu w srebrzystą Mysię. Ta odgarnęła sobie z policzka kosmyk włosów i beztrosko rzekła:

      – To ty jesteś przywódcą. Zresztą sam chciałeś.

      – No tak… – przyznał Złotoniezły i rozejrzał się po pogrążonej w szarówce południa okolicy, skąd inąd także szarej. Podumał dłużej, aż zachowawczo odsunął się nieco od Popiela, po czym rzucił w powietrze: – A może zamiast smoków posłużą nam równie dobrze… srebrzyste wilki?

      Na szczęście tym razem posępny wojownik nie raczył się odezwać, co Złoty przyjął za dobrą monetę. Zaś Mysia rezolutnie powtórzyła:

      – Ty jesteś przywódcą. – Następnie klepnęła w plecy Gołębia i łypnęła oczyma na ściskaną przez niego korę, aby czytał dalej.

      – Zdolnych do walki starców; dwudziestu dwóch, młodzików; trzydziestu pięciu – recytował chłopak. – Chętnych do bitki starych bab pięćdziesiąt siedem.

      – Ile?! – zdziwił się ostatnim wyliczeniem książę.

      – Wszystkie, jakie są w obozie – wyszczerzyła się Mysia.

      – Potrzebny prowiant – kontynuował Gołąb. – Trzy owce, osiem koszy chleba i dwa kosze warzyw dziennie.

      W reakcji na to z kolei wyliczenie żywo zainteresowany sprawami aprowizacyjnymi Złoty zapytał:

      – A co jedliśmy do tej pory? – W odpowiedzi Mysia uniosła nieco pośladek

Скачать книгу