ТОП просматриваемых книг сайта:
Szlacheckie gniazdo. Monika Rzepiela
Читать онлайн.Название Szlacheckie gniazdo
Год выпуска 0
isbn 978-83-66201-59-0
Автор произведения Monika Rzepiela
Жанр Поэзия
Издательство Автор
– Toć ja przecie was nie chciałam zgniewać! – zawołała Robakowa przestraszona, że jej zarobek ucieknie. – Tak tylko gadałam, co ślina na język przyniesie.
– Na przyszłość wcześniej pomyślcie, niż mielibyście pleść trzy po trzy – odparowała Konopkowa.
Gospodyni jednak tego już nie słyszała, bo pomknęła do kurnika tak szybko, jak jej bujna postać pozwalała. Tam chwyciła trzy podrośnięte indyki i nic sobie nie robiąc z ich gulgotania, przed sąsiadką stanęła.
– A oto i wasze indyki.
Józio przyglądał się z ciekawością czerwonym koralom ptaków, natomiast Marysia schowała się za spódnicą matki. W pewnym momencie poczuła na nóżce liźnięcie i wybuchła płaczem.
– To piesek! – zawołał brat uradowanym głosem. – Matulu, ja chcę pieska!
Hrystyna już miała zaprotestować, lecz Robakowa weszła jej w słowo:
– A weźcie! To suczka. Nic za nią nie chcę. Pucia oszczeniła się niedawno i mam jeszcze troje, z którymi nie wiadomo, co robić.
Ekonomowa pomyślała, że może rzeczywiście przydałby się młody pies w gospodarstwie, bo stary Burek już nawet nie szczekał na obcych. Wprawdzie wolałaby samca, lecz widząc, jak Józio głaszcze pieska, zgodziła się wziąć go do domu. Z indykami w ramionach i drepczącymi obok dziećmi wnet doszła do zagrody. Zaraz ptaki do kurnika zagoniła, a suczkę schowała do szopy, gdyż oddzielona od matki skomlała żałośnie. Józio przyniósł mleka i patrząc, jak psiak chlipie, z radosną miną zwrócił się do Marysi:
– Będzie się wabiła Munia.
– Munia to krówka – sprostowała Hrystyna, która przyglądała się poczynaniom synka.
– Będzie Munia i już. Przecie nie może być Pucia jak u Robaków!
– A niech ci będzie i Munia – westchnęła matka zgodliwie.
Zostawiwszy dzieci z pieskiem, do chałupy poszła. Czas, by pomyśleć o obiedzie. Zupełnie nie miała pojęcia, co tego dnia warzyć. Nie była dobrą kucharką, ale od obowiązków się nie uchylała, by rodzina nie przymierała głodem. A że na przednówku z jedzeniem krucho, jagłów, co jej jeszcze nieco zostało, nagotowała.
Tymczasem stara Albina leżała na swej ławie w piekarni i głośno stękała.
– A wam cóż, matko? – zapytała Hrystyna nieco zniecierpliwiona. Tak była pochłonięta sprzątaniem w izdebce, że strawę przypaliła.
– W krzyż mi coś wlazło. Ani wstać… – jęknęła kobiecina.
– Wstawać nie musicie, bo nie macie do czego. A plecy to was ze starości bolą.
– Oj, bolą, bolą! – zawtórowała świekra.
Hrystyna nic na to nie rzekła, gdyż nawet dziecko wiedziało, że na starość człeka w kościach szczyka. Toteż nie przejmowała się więcej jękami Albiny, tylko swej roboty pilnowała.
Ściemniało, gdy Błażej do chałupy wrócił. Ponury był tego wieczoru, więc połowica zagadnąć go nie śmiała. Postawiła jedynie przed nim blaszaną miskę z zupą jaglaną i czekała, aż mąż przemówi.
– Dzisiaj to musiałem bata użyć – rzekł z goryczą. – Jakbym sam nie był chłopem. Ale buntują się, to i cóż mam robić?
– O to, żeś bata użył, nie mogą być gniewni. Każdy ekonom chłopskie grzbiety nim chłoszcze – powiedziała żona.
– Gdybym tylko był właścicielem tego kawałka ziemi, który uprawiamy dla siebie, nie zgodziłbym się być nadzorcą. Ale chłop to chłop. Biedny. Nie to co szlachta. A ubogiemu zawsze wiatr w oczy wieje…
– Nie dumaj już o przykrych sprawach – poprosiła Hrystyna. – Jeśliś zjadł, kładź się do łóżka, boś utrudzony. Dzieci zaraz położę. Nie ma co siedzieć po ciemku.
Marysia tak była zmęczona, że niemal zasypiała w ramionach matki. Józio natomiast chciał spędzić noc z Munią. Nie pozwoliła synkowi na to, więc się rozpłakał i tak długo szlochał, aż wreszcie wyczerpany usnął.
Gospodyni położyła się jako ostatnia. Wcześniej rozpuściła długie czarne włosy, które za dnia białym czepkiem okrywała, i rozczesała je kościanym grzebieniem. Ów grzebień wraz z malutkim lustereczkiem Błażej kupił niegdyś u Żyda. Były to prawdziwe skarby, które chowała zawinięte w czerwoną chusteczkę w stojącym w piekarni kufrze. Mebel otrzymała od rodzicieli jako wiano, podobnie jak pierzynę i dwie puchowe poduszki. Taki to już panował zwyczaj, że co bogatsza chłopska córka okrycie do spania w posagu wnosiła. Miało jej ono służyć przez całe życie.
Gdy niewiasta leżała obok śpiącego męża, rozmyślała o tym, co powiedział. Gdyby był właścicielem tego kawałka ziemi, który uprawiają na własne potrzeby… Tak, wtedy wszystko byłoby inaczej. Nie byłby wówczas poddanym w folwarku i nie musiałby ani sam odrabiać pańszczyzny, ani innych do niej gonić. Żyliby sobie spokojnie, pewni, że nikt i nic nie wyrwie im skrawka gruntu, bo byliby jego właścicielami. A tak wszystka ziemia znajdowała się w rękach szlachty, która mierzyła swe bogactwo liczbą wsi. Im więcej chłopskich zagród pan posiadał, tym był znaczniejszy. Nie obchodziło go, jak chłopi żyją.
Była głęboka noc, gdy wreszcie, znużona rozmyślaniem, usnęła.
Rozdział 4. Chrzciny w Pawłówce
Dorota z Pawłowskich Cisowska siedziała w buduarze z grubym tomem w ręku. Zatopiona w lekturze Listów perskich, wdychała zapach kwitnących bzów, które delikatnie drażniły jej nozdrza. Gdy zadumana podnosiła wzrok znad kart powieści, jej brązowe oczy syciły się widokiem ogrodu skąpanego w majowym słońcu i migocącego barwą różnorodnego kwiecia. Dawniej, gdy w majątku rządziła jej świekra Florentyna z Ostrowskich Cisowska, ogród był niewielki i zaniedbany, gdyż starsza pani cierpiała na bóle w stawach i nie miała sił ani chęci, by zająć się jakąkolwiek pracą. A że była skąpa, nie zatrudniała również ogrodnika, który mógłby pielęgnować rośliny. Dopiero Dorota zaraz po ślubie z Kajetanem Cisowskim wyszukała odpowiedniego człowieka do przycinania zaniedbanych krzewów oraz uprawiania klombów. Ogrodnik Jan, oddany całym sercem swej pracy, szybko doprowadził do tego, że rośliny ozdabiały dwór ze wszystkich stron. Chcąc nie chcąc, Florentyna musiała przystać na jego obecność wśród służby, zwłaszcza że synowa go wspierała. Zadomowił się więc na dobre w Cisach, a pozostała czeladź przywykła do niego i bez szemrania przyjęła go do swego grona.
W ten piękny majowy dzień tysiąc siedemset siedemdziesiątego ósmego roku Dorota już od dziesiątej siedziała w buduarze. Wcześniej nadzorowała piastunkę, która zajmowała się półtoraroczną Klaudyną. Cisowska nie pragnęła dzieci i niewiele czasu spędzała z córką, natomiast jej mąż nie mógł się napatrzeć na swą latorośl. Nieraz dochodziło do kłótni między małżonkami z powodu braku niewieściego ciepła, lecz Dorota wolała przymierzać suknie i oddawać się pasjonującym lekturom, niż zajmować się dzieckiem.
– Od czegoż są niańki? – zapytała pewnego razu. – Mnie matka również oddała piastunkom i źle na tym nie wyszłam.
– Dziecko potrzebuje matczynej miłości – perorował Cisowski. – O tym powinnaś wiedzieć. Dojdzie do tego, że Klaudyna nie będzie znała własnej rodzicielki!
– Aleś ty nudny – prychnęła małżonka. – Przypominam ci, że nie chciałam mieć dzieci. Zapomniałeś o tym,