Скачать книгу

lat temu.

      – To wszystko, pani Beaupre, bardzo pani dziękuję.

      – Jeśli w aktach, które pan wziął, brakuje stron, będę musiała powiedzieć o tym panu Aguilarowi.

      – Nie sądzę, żeby to było konieczne. Może się mylę. Skoro nikt po mnie nie miał ich w rękach, to jak mogły zginąć?

      Podziękował jej jeszcze raz i odłożył słuchawkę, mając nadzieję, że Beaupre nie zgłosi niczego swoim przełożonym. Otworzył lodówkę i zajrzał do środka, bez przerwy myśląc o sprawie, po czym zamknął ją i usiadł przy stole.

      Ostatnie strony księgi zawierały raport sporządzony zgodnie ze zwyczajem przez dwóch detektywów niezwiązanych ze sprawą. Widniała na nim data 3 listopada 1962 roku. Wszystkie nierozwikłane sprawy trafiały po roku do ludzi, którzy mogli znaleźć w aktach coś, co umknęło uwadze prowadzących śledztwo.

      Taka możliwość istniała jednak tylko na papierze. Policjantom niezbyt podobał się pomysł wyszukiwania błędów swoich kolegów, a ponadto byli zajęci własną robotą. Zwykle poprzestawali więc na przejrzeniu akt, przeprowadzeniu kilku rozmów telefonicznych ze świadkami i przesłaniu teczki do archiwum.

      W tym przypadku raport, sporządzony przez detektywów Robertsa i Jordana, zawierał takie same wnioski, jakie wcześniej sformułowali Eno i McKittrick. Na pierwszych dwóch stronach zamieszczono te same co poprzednio szczegółowe opisy dowodów i streszczenia przesłuchań oraz konkluzje, że nie odnaleziono żadnych nowych tropów, w związku z czym „w pełni zadowalające rozstrzygnięcie” jest nieosiągalne. Nie ma to jak obiektywne podejście do sprawy.

      Bosch zamknął teczkę. Wiedział, że po napisaniu raportu przez Robertsa i Jordana akta wylądowały w archiwum. Tam pokrywał je kurz aż do roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego, kiedy to, zgodnie z zapisem na kwicie, z nieznanych przyczyn wziął je McKittrick. Bosch wpisał jego nazwisko do notesu, po czym pomyślał, że warto by porozmawiać jeszcze z kilkoma osobami, i dodał je do listy. Oczywiście, o ile żyją i uda mu się je odnaleźć.

      Oparł się wygodniej. Nawet nie zauważył, kiedy skończyła się płyta. Spojrzał na zegarek. Była czternasta trzydzieści. Miał przed sobą całe popołudnie, ale nie za bardzo wiedział, co z nim zrobić.

      Podszedł do szafy. Z jednej z półek zdjął pudełko po butach. Trzymał w nim całą swoją korespondencję, listy, pocztówki, zdjęcia, wszystko, co chciał, by w ten czy inny sposób pozostało częścią jego życia. Znajdowały się w nim nawet rzeczy z czasu pobytu w Wietnamie. Rzadko zaglądał do tego pudła, ale doskonale pamiętał wszystkie przechowywane w nim skarby. Każdy z tych przedmiotów miał w sobie coś takiego, że należało go zachować.

      Na wierzchu leżała pocztówka z Wenecji. Od Sylvii. Była na niej reprodukcja obrazu, który oglądała w Pałacu Dożów. Błogosławieni i przeklęci Hieronymusa Boscha. Widniał na nim anioł prowadzący jednego ze zbawionych tunelem ku światłości nieba. Przeczytał to, co Sylvia napisała na odwrocie:

      Harry, uznałam, że zainteresuje Cię to dzieło Twojego imiennika.

      Widziałam je w Pałacu. Jest piękne.

      À propos, kocham Wenecję! Chyba mogłabym tu zostać na zawsze! S.

      Ale mnie nie kochasz – pomyślał Bosch. Odłożył pocztówkę na bok i zaczął szperać w pudełku. Wreszcie w stosie papierów znalazł to, czego szukał.

      6

      W godzinach popołudniowych do Santa Monica jechało się dość długo.

      Bosch musiał wybrać okrężną trasę, autostradą numer 101 do 405 i potem w dół, jako że „10” miała zostać ponownie otwarta dopiero za tydzień. Kiedy dotarł wreszcie do Sunset Park, było już po trzeciej. Dom, którego szukał, stał przy Pier Street. Był to mały bungalow na szczycie wzgórza. Od frontu znajdował się duży ganek z poręczą oplecioną kwitnącym bluszczem. Spojrzał na adres widniejący na skrzynce pocztowej i porównał go z leżącą na siedzeniu obok kopertą, zawierającą starą kartkę z życzeniami z okazji Bożego Narodzenia. Zatrzymał wóz przy krawężniku i jeszcze raz zerknął na kopertę. Ta kartka została wysłana do niego pięć lat temu na adres komisariatu. Nigdy na nią nie odpowiedział.

      Kiedy wysiadał, poczuł zapach morza. Z zachodnich okien tego domu chyba można zobaczyć ocean. Było tu chłodniej o jakieś pięć stopni, więc wziął z tylnego siedzenia kurtkę i włożył ją w drodze do drzwi bungalowu.

      Kobieta, która mu otworzyła, gdy tylko zapukał, miała sześćdziesiąt kilka lat i na tyle wyglądała. Była chudą brunetką z pasmami siwizny – najwyższa pora na kolejne farbowanie włosów. Jej usta pokrywała gruba warstwa szminki. Miała na sobie białą jedwabną bluzkę w niebieskie koniki morskie opadającą na luźne granatowe spodnie. Na powitanie obdarowała go ciepłym uśmiechem. Bosch rozpoznał ją, ale ona najwyraźniej go sobie nie przypominała. Od czasu kiedy się widzieli, upłynęło prawie trzydzieści pięć lat.

      – Meredith Roman?

      Uśmiech zniknął z jej twarzy równie szybko, jak przed chwilą się pojawił.

      – To nie jest moje nazwisko – powiedziała ostrym tonem – trafił pan pod zły adres.

      Chciała zamknąć drzwi, ale Bosch przytrzymał je ręką. Usiłował zrobić to jak najdelikatniej, żeby nie poczuła się zagrożona, ale widział w jej oczach narastający strach.

      – To ja. Harry Bosch – wyrzucił z siebie.

      Zamarła i spojrzała mu w oczy. Zauważył, że jej przerażenie powoli znika. Znów się uśmiechnęła.

      – Harry? Mały Harry?

      Skinął głową.

      – Och, kochanie, wejdź. – Uścisnęła go mocno i szepnęła: – Och, jak się cieszę, że cię widzę! Tyle lat… Niech no ci się przyjrzę.

      Odsunęła go od siebie i rozłożyła ręce, jakby jednym spojrzeniem chciała ogarnąć salę pełną obrazów. Jej oczy były pełne życia i ciepła. Bosch poczuł jednocześnie radość i smutek. Nie należało czekać tak długo. Powinien był odwiedzić ją z innych przyczyn niż te, które sprowadzały go teraz.

      – Och, Harry, wejdź. Wejdź.

      Bosch znalazł się w ładnie umeblowanym saloniku z parkietem i białymi, nieskazitelnymi ścianami. Meble, głównie z białej wikliny, pasowały do wnętrza. Pokój był pełen światła, a Bosch wiedział, że przyszedł tu, by przynieść ciemność.

      – Już nie masz na imię Meredith?

      – Nie, Harry, od dawna nazywam się inaczej.

      – Jak mam się do ciebie zwracać?

      – Mam na imię Katherine. Przez „K”. Katherine Register. Wymawia się to ri, jak w risotto. Tak mawiał mój mąż. Dobry Boże, jakiż on był uczciwy! Nie licząc mnie, nigdy nie tknął niczego, co byłoby nielegalne.

      – Tak mawiał?

      – Harry, na litość boską, usiądź. Tak mawiał. Pięć lat temu, w Święto Dziękczynienia, odszedł na tamten świat.

      Bosch usiadł na kanapie, a ona zajęła fotel stojący po drugiej stronie stolika.

      – Przykro mi.

      – W porządku, skąd mogłeś wiedzieć? Nawet go nie znałeś, a ja od dłuższego czasu jestem zupełnie innym człowiekiem. Napijesz się czegoś? Kawy? A może wolisz coś mocniejszego?

      Uświadomił sobie, że wysłała mu kartkę w Boże Narodzenie zaraz po śmierci męża. Znów poczuł wyrzuty sumienia,

Скачать книгу