Скачать книгу

Paweł potrafił docenić drobne przyjemności. Uznawał się wręcz za szczęściarza. Pracował w ambulatorium, a nie w lesie, jadał nieco lepiej niż pozostali i miał przy boku ukochaną kobietę. Poza tym został ojcem i chociaż nie takie warunki sobie wymarzył dla własnego dziecka, chłopak był zdrowy i rozwijał się dobrze. A gdy minie czas jego odsiadki i wyjadą stąd, malec zapewne nie będzie pamiętał ani ostrych zim, ani skromnych warunków, w jakich musiał dorastać.

      A jednak coraz częściej dopadał go dziwny stan przygnębienia. Niekiedy zdawało mu się, że resztę życia spędzi na Syberii i nie doświadczy już niczego pięknego. Miał dosyć i nie potrafił sobie wyobrazić, jak ludzie mogą tutaj funkcjonować przez dziesięciolecia. Irytowała go także Ewa, swoim wiecznym optymizmem, irracjonalną wiarą w lepszą przyszłość i ciągłym uśmiechem, gdy tymczasem wokół panoszyły się śmierć, choroby i beznadzieja. Niekiedy myślał sobie, że Bóg pozostawił go tutaj za karę. Bo sprzeniewierzył się szóstemu przykazaniu. Coraz częściej dopadały go poczucie winy i niechęć do samego siebie.

      – Paweł, co się z tobą dzieje? Gdzie się podział mój uparty chłopak, który jeszcze niedawno twierdził, że znalazł szczęście na Syberii? – Ewa była coraz bardziej zaniepokojona stanem ukochanego. Ostatnio nawet ciężko im się rozmawiało o prozaicznych sprawach.

      – Nie wiem… – Wzruszył ramionami. – Chyba po prostu tęsknię za normalnością, za wolnością. Wiem, jeszcze do niedawna pobyt w Kondratjewie traktowałem jak dar od losu i nareszcie poczułem się człowiekiem, a nie śmieciem, ale i ten stan zaczyna mi doskwierać i zaczynam tęsknić za czymś więcej.

      – Każdy tęskni, ale gdy wciąż czekasz na lepsze jutro, dzisiaj przecieka ci przez palce – powiedziała ze spokojem.

      – Kiedy ten dzisiejszy dzień wcale mi się nie podoba i chcę, by jak najszybciej minął. Pragnę zasnąć i obudzić się dopiero wtedy, gdy będę wolnym człowiekiem – westchnął Zawiślański i znowu zaczął wpatrywać się w zrobiony przez siebie kalendarz, jakby pragnął siłą woli przesunąć datę o kilka lat.

      – Niedługo wracam do pracy. Do Kajetana będzie przychodziła Nadieżda. To jakaś protegowana naszego zawecze, Razańskiego – Ewa zmieniła temat.

      – To nasz dzieciak nauczy się po rosyjsku i po polsku gadać nie będzie chciał. Dlaczego nie postarałaś się, żeby któraś z naszych dziewcząt zaopiekowała się Kajtkiem? – odparł z wyrzutem Paweł. – Razański załatwiłby to bez problemu. Przecież to dla każdej z nich byłoby nieopisanym szczęściem.

      – Bo się boję… że ktoś stamtąd przywlecze jakieś choróbsko i zarazi mi dziecko. Wystarczy, że martwię się o twoją pracę… – wybuchła Ewa.

      – Stamtąd… Nie pamiętasz, że też jesteś stamtąd? Mówisz o nich jak o obcych, gorszych, niemalże trędowatych – rozzłościł się Paweł.

      – Ale teraz mam syna i nie mogę sobie pozwolić na bycie siostrą miłosierdzia. – Ewa była coraz bardziej zła na Pawła, że nie rozumie, jako lekarz, takich oczywistych spraw. Musieli za wszelką cenę chronić swoje maleństwo. Byli mu to winni. – A może jesteś taki podminowany, bo wciąż nie masz wieści od swojej żony?

      – Tak, martwię się o Ninę. I o swoje drugie dziecko. Przykro mi, że tego nie rozumiesz. Nie potrafię, ot tak, wymazać ich z pamięci i rozpocząć nowego życia bez zbędnych obciążeń. Jednak to nie owo zmartwienie najbardziej mnie dobija, ale pustka w moim życiu.

      – Pustka? A my? – jęknęła Ewa.

      – Tak, głównie o was chodzi. Czuję się za was odpowiedzialny, a nic nie mogę dla was zrobić. Jestem bezradny! Patrzę, jak nieuchronnie sprowadzamy nasze życie do pierwotnych potrzeb. A ja chciałbym zabierać cię na dansingi, a Kajtka na spacer po Cielętniku. Pragnę spotykać się z ludźmi, którzy mówią o czymś więcej niż tylko o chorobach i głodzie. Jednak rozumiem ich i nie potrafię stać obojętnie, gdy ktoś umiera. Nie mogę znieść tego patrzenia jedynie na czubek własnego nosa, ale muszę, by przetrwać i żebyście wy przetrwali. Wszystko w życiu mi się posypało. Niby wciąż wiele posiadam, w każdym razie więcej niż inni, ale wydaje mi się, jakbym nie miał nic. Wciąż dręczy mnie myśl, że płodzę dzieci na ich zgubę i nieszczęście, i lepiej byłoby, aby nigdy nie pojawiły się na świecie. Dla ich dobra – wyrzucił z siebie Paweł.

      – A zatem żałujesz, że mamy Kajtka… Mam nadzieję, że on nigdy się o tym nie dowie – powiedziała cicho Ewa.

      Jej wściekłość minęła, ale zamieniła się niemal w rozpacz. Walczyła z Pawłem o to dziecko, sądziła, że, gdy przyjdzie na świat, jej ukochany w końcu zrozumie, iż ma dla kogo żyć. Poczuje to samo, co ona. Że spotkało ich coś pięknego. Tymczasem Zawiślański przez cały czas żałował tego, co się stało. Być może nawet wyrzucał sobie ich znajomość, a potem romans. A ona została w tym piekle tylko dla niego. Ona również wolałaby żyć gdzieś indziej, budzić się z uśmiechem na twarzy, mieć nie tylko marzenia, ale konkretne plany. Cóż jednak z tego, jeśli los zadecydował inaczej. Zaczynała żałować, że nie uciekła wtedy, gdy mogła. Ten wyjazd był obarczony ryzykiem, ale w tym miejscu ryzykowała każdego dnia. I nawet nie czuła już miłości Pawła, uczucia, które ją w tym miejscu zatrzymało i dodawało skrzydeł. Nie widziała ich tragicznego położenia, dramatu setek Polaków, którzy mieszkali niedaleko i żyli w upodleniu, nawet nie czuła zimnych wiatrów i silnych mrozów. Bo gdzieś pośrodku tego wszystkiego narodziło się uczucie, które przysłaniało jej wszystko.

      Zostawiła Kajtka z ojcem i włożyła waciak, a potem szczelnie okutała się chustą. Musiała wyjść. Obojętnie gdzie, byle znaleźć się w miejscu, gdzie nie będzie widziała pełnego wyrzutu spojrzenia Pawła.

      Mimo nadchodzącej wiosny na zewnątrz wciąż było bardzo zimno. Mróz zelżał, ale od kilku dni wiał silny wiatr, który przenikał przez ubranie i niemal paraliżował ruchy. Jeszcze rok temu musiałaby w taką pogodę pójść wraz z innymi do lasu, teraz narzekała, przemierzając niewielki odcinek wiejskiej drogi. Szła przed siebie, jakby chciała, by ten dujący wiatr wymiótł z niej wszystkie niechciane emocje i żale.

      – Towarzyszko Laudańska, a gdzie to się towarzyszka wybiera w taką pogodę? – Usłyszała głos Anatolija Razańskiego.

      Zatrzymał się tuż obok niej saniami zaprzężonymi w nieco zabiedzonego konia. Zapewne zwierzę nie nadawało się już do ciągnięcia ciężkich wozów czy sań wypełnionych drewnem i przekazano je zawecze do dyspozycji.

      Nie miała pojęcia, dlaczego nazywał ją towarzyszką, przecież nie należała do partii, ale zawecze zwracał się w ten sposób do każdego, kogo lubił i szanował, bez względu na przynależność organizacyjną.

      – Tak idę bez celu, towarzyszu. Mam zły dzień – odparła zgodnie z prawdą.

      – Jeśli człowiek nie robi nic społecznie pożytecznego, wówczas miewa złe dni. Ale cóż, wychowanie przyszłego obywatela Związku Radzieckiego to też ważne zadanie, zwłaszcza gdy nasz naród dziesiątkowany jest przez niemieckiego wroga – wygłosił mowę Razański.

      Ewa pomyślała, że ten człowiek chyba jest kompletnie oderwany od rzeczywistości, jeśli uważa, iż Ewa czuje się obywatelką tego kraju i zechce pozostać w nim na zawsze. Albo że będzie żałowała Sowietów, gdy dostaną łupnia od Niemców. Jedni i drudzy byli siebie warci. Nie powiedziała jednak ani słowa, bo zależało jej i na pracy, i na ciepłym pokoiku w miejscowej szkole. Skinęła jedynie głową i wykrzesała z siebie słaby uśmiech.

      – A może przyjdziecie do mnie na prawdziwy, mocny czaj?

Скачать книгу