Скачать книгу

kretyna.

      – W porządku. Sam zdecyduj. Mnie wszystko jedno. Chcę tylko jak najszybciej go odzyskać.

      12

      Telefon zaśpiewał, wstrząsając Michaelem i budząc go raptownie z niespokojnego snu.

      – Michael, tu Karen.

      Nie musiała tego mówić, rozpoznał jej zdenerwowany, ściśnięty głos.

      – Coś się… stało?

      – Przegraliśmy.

      – Co przegraliśmy? Która jest godzina?

      – Trochę po piątej. Wczoraj wieczorem dostałam mejla od Kenta, mojego znajomego w Four Seasons.

      Michael rozmasował jedną ręką powieki.

      – Mejla.

      – Wcześniej pytałam go po raz kolejny, gdzie są wszystkie dokumenty, a on odpisał, cytuję: „Myślę, że sprawa nie będzie sfinalizowana”.

      – Jaka sprawa nie będzie sfinalizowana?

      – Kontrakt z Four Seasons.

      – Przecież mieliśmy wszystko dogadane. Twierdzisz, że straciliśmy umowę z Four Seasons?

      – Właśnie tak. Mówiłam ci, że mam złe przeczucia.

      Michael usiadł na łóżku. Oczy miał zaropiałe, wzrok rozmazany.

      – Wcale nie straciliśmy Four Seasons. To absolutnie niemożliwe.

      – Niestety, stało się. Naprawdę. Kent powiedział, że kontrakt zdobył inny oferent.

      – Czy podał jego…

      – City Roast.

      – Blake Gifford?

      – Tak.

      Tanner wyrzucił z siebie przekleństwo.

      – Zadzwonię do Liama. – Wypuścił z płuc powietrze. – Potrzebuję kawy. – A potem przypomniał sobie, że niedawno skończył mu się jej zapas; był niczym szewc chodzący bez butów.

      Dopiero po przyjściu do biura i odpaleniu ekspresu marki Bonavita – podwędziwszy trochę ziaren kawy z paczki z francuską prażoną – Michael zaczął myśleć na tyle jasno, by zatelefonować do Liama, swojego znajomego w firmie Four Seasons z Toronto.

      – Cześć, Michael – powiedział Liam, odebrawszy. Tanner od razu usłyszał to w jego głosie: złe wieści, strach. – Bardzo mi przykro.

      – Ale co się stało?

      – Wyruchali mnie.

      – Nie rozumiem.

      Liam westchnął ciężko.

      – Powinienem był do ciebie zadzwonić, ale byłem zbyt wkurzony. Miałem już wszystkie dokumenty gotowe do podpisu, kiedy nagle ten gnojek Blake Gifford dopadł mojego szefa i capnął kontrakt.

      – Ale… a co z koncentratem „na zimno”…?

      – Wiem. On… Gifford dowiedział się o twoim osiągnięciu i oznajmił, że potrafi zrobić to samo, tylko za odrobinę mniejsze pieniądze.

      – Ale przecież… przecież to mój pomysł!

      – Wiem. Wiem. Potem Gifford dorzucił, że będzie w swoich programach reklamować nasze hotele.

      – Tych programów nikt nie ogląda.

      – Mimo wszystko to telewizja, National Geographic, rozumiesz, tak zwany czynnik blichtru. Chodzi o rozpoznawalność firmy czy z Blakiem Giffordem, czy bez.

      – Nikt poza nami nie produkuje tego koncentratu. Nawet City Roast.

      – Przypuszczam, że jednak już produkują. Bardzo mi przykro, Mike. To znaczy, wasz produkt jest świetny, a ty jesteś naprawdę równy gość. Ale sprawa wykracza poza moje kompetencje. Bardzo mi przykro.

      Tanner wskoczył na lunch do japońskiej restauracyjki przy tej samej ulicy, której właściciel, Kenji, pozdrawiał go zawsze wesołym Tanner-san! Musiał na chwilę wyjść z biura, zastanowić się nad tym, co powinien zrobić po odstąpieniu przez Four Seasons od obiecanej umowy.

      Zjadł przy kontuarze, przeglądając nowy pakiet projektów artysty freelancera, którego wynajęli. Resztę popołudnia spędził w swoim gabinecie na telefonicznej rozmowie z plantatorem kawy z Kostaryki (przeszkadzała im fatalna jakość połączenia komórkowego, które zrywało się dziesięciokrotnie), a potem na spotkaniu z właścicielem kafejki przy Harvard Square, który chciał, aby Michael wyszkolił jego nowych baristów – jak się jednak okazało, nie zamierzał za to płacić. Po powrocie do biura Michael wezwał swojego dyrektora finansowego, Roberta Runkela, aby zakomunikować mu złe wieści dotyczące Four Seasons. Runkel nalegał na przeanalizowanie słupków z liczbami i rozmowę o przyszłości, przez co Michael prawie zwymiotował swój lunch.

      Telefon zasygnalizował nadejście esemesa; Michael podniósł aparat. Wiadomość od Sarah. Masz dziś czas, żeby się spotkać?

      Odpisał: Oczywiście, ale po pracy. O co chodziło? Przecież niedawno Sarah oznajmiła, że zamierza wynająć mieszkanie, co było najpewniejszym znakiem, iż nie wróci do domu. I oto nagle prosi o spotkanie. Po co? Żeby omówić coś jeszcze poważniejszego?

      Zadał sobie pytanie, co to właściwie znaczy „po pracy”. Po godzinie szesnastej trzydzieści nie miał już umówionych żadnych spotkań ani rozmów telefonicznych. Normalnie przesiadywał w biurze do osiemnastej, dziewiętnastej, potem – najczęściej – szedł do siłowni poćwiczyć i wracał do domu dopiero na późną kolację. Napisał: 17 będzie OK? Odpowiedź brzmiała: O 17 w T Room na Newbury St.

      OK, wystukał Michael. Nie umknęło jego uwadze, że na spotkanie ze swoim mężem kawiarzem Sarah wybrała herbaciarnię.

      Gdy Runkel wstał, gotów do wyjścia z biura, w drzwiach zamajaczyła Lucy Turton.

      – Przepraszam, Michael, ale nie odbierasz telefonu. Ktoś dzwoni w sprawie prywatnej. Mówi, że to ważne.

      – Która linia? – zapytał Michael.

      – Trójka.

      – Skąd wiesz, że w sprawie prywatnej?

      – Facet sam tak powiedział.

      Michael zmarszczył brwi.

      – Okej.

      Podniósł słuchawkę telefonu stacjonarnego.

      – Michael Tanner, słucham.

      – Och, panie Tanner, tak się cieszę, że się do pana dodzwoniłem. Nazywam się Sam Robbins i myślę, że ma pan mój komputer. Bo ja z całą pewnością mam u siebie pański.

      13

      – Sam? – rzucił pytająco Tanner, zaskoczony. Sam, nie Susan? Wcześniej sprawdził w Google’u i wiedział, że senator Susan Robbins jest stanu wolnego. Z mężem, Jeffreyem Schwarzem, rozwiodła się pięć lat temu, nigdy nie przyjęła jego nazwiska.

      Kim więc był Sam Robbins?

      – Sam Robbins – powtórzył mężczyzna. – To musiało się stać na lotnisku w Los Angeles. Sądzę, że przez pomyłkę wziął pan mojego macbooka air, a pański laptop wylądował u mnie.

      – Przepraszam, ale czy może pan jeszcze raz się przedstawić?

      – Sam Robbins. Na ekranie pojawia się chyba „S. Robbins”, ale to właśnie ja. Jestem prawnikiem z Dystryktu Kolumbii. Jak pan sobie zapewne wyobraża, trochę się zaniepokoiłem. Na tym sprzęcie jest cała moja praca.

      – Chwileczkę. –

Скачать книгу