Скачать книгу

się rozpaczliwie ubrania, zupełnie jakby wiedziały, że niedługo zostaną wyssane w nieskończenie czarną i zimną pustkę kosmosu.

      ***

      – Zdehermetyzowana trzecia i prawdopodobnie także czwarta sekcja… – Pochylony nad konsolą Duvall przełączył widok na kamery orbiterów. Na wszystkich ekranach pojawiła się bryła habitatu.

      Trzykilometrowej długości obły korpus stacji, oblamowany kratownicami i najeżony wypustkami szerokopasmowych anten, koziołkował niezgrabnie na tle krzywizny planety. Jeden jego koniec spowijała mgiełka zmrożonego gazu.

      – Nie za szybko? – zaniepokoił się Ian. Patrząc na tę chaotyczną rotację, poczuł lekkie mdłości.

      Palce inżyniera, tańczące po przyciskach konsoli, zamarły w bezruchu. Duvall wyprostował się i spojrzał na największy z wyświetlaczy, zamontowany nad stanowiskiem dowodzenia.

      – Trochę za szybko, ale tak trzeba – odparł. – Celowo zwiększyliśmy rotację, żeby odciążyć generatory grawitacji – wyjaśnił i przybliżył obraz. – Proszę spojrzeć. – Najechał kursorem na wydostający się spomiędzy płyt poszycia miniaturowy gejzer błyszczących jak diamentowy pył kryształków lodu. Nieco powyżej widać było pokaźne wgniecenie w poszyciu stacji, z punktowym otworem pośrodku.

      – Rakieta – domyślił się natychmiast Ian.

      – Owszem – przytaknął Duvall, jeszcze bardziej powiększając obraz. – Dość duża, z ładunkiem kumulacyjnym. Nadleciała dokładnie po trajektorii pańskiej kanonierki. Wyposażyli ją w napęd konwencjonalny, dlatego zajęło jej to aż tyle czasu. Nie ma co, zaskoczyła nas kompletnie – dodał z lekkim zażenowaniem. – Trzeba przyznać Skunksom, że całkiem sprytnie to sobie wykoncypowali… – Przesunął wskaźnik jeszcze wyżej, na korpusy silników manewrowych. – Gdyby uderzyła nieco wyżej, w te kratownice – wskazał wsporniki silników – najnormalniej w świecie wybiłaby habitat z orbity.

      – To moja wina – mruknął Ian. – Mogłem to przewidzieć i zamiast narażać cywilną instalację, polecieć za krążownikiem.

      – Nie mógł pan – pokręcił głową inżynier. – Ani przewidzieć, ani tym bardziej dogonić krążownika. Nie z rozwalonym chłodzeniem reaktora i aktywną termopigułą na pokładzie. Poza tym był pan ciężko ranny…

      Zapauzował obraz i odwrócił się do Iana.

      – Wszystko w porządku? – spytał. – Ta kupa złomu dała radę?

      – Ma pan na myśli automat medyczny?

      – Uhm – potwierdził inżynier. – Od samego początku mieliśmy nie lada zagwozdkę z wyposażeniem ambulatorium. Lokalni zdemontowali większość urządzeń i zabrali je ze sobą na AEgira, jakby w enklawach brakowało sprzętu medycznego… – Skrzywił się z dezaprobatą. – Ten zabytek, który pana kurował, znaleźliśmy w jednym z tutejszych magazynów. Ledwo udało się go skalibrować, a i tak mechanika cały czas szwankuje. Zariba przekonał się na własnej skórze. – Wskazał podbródkiem na wysokiego brodacza z ręką w temblaku.

      Mężczyzna wpatrywał się w skupieniu w ekran niewielkiego monitora. Słysząc, że o nim mowa, podniósł wzrok znad wyświetlacza i uśmiechnął się smutno do Iana. Twarz miał bladą i wymizerowaną.

      – Nie zadziałał jeden z czujników dotykowych manipulatora. Omal nie zmiażdżyło mu przedramienia – wyjaśnił Duvall.

      „Stąd ta krew” – pomyślał Ian.

      – Poddajcie go kuracji – podpowiedział.

      – Nie posiadamy stosownych uprawnień – westchnął inżynier. – To po pierwsze, a po drugie, Paul zapowiedział, że już nigdy, ale to przenigdy nie zbliży się do automatu medycznego. W zasadzie to nawet mu się nie dziwię. Na jego miejscu też zapewne miałbym traumę. Panu krzywdy nie zrobiło?

      – Wręcz przeciwnie – uśmiechnął się Ian. – Czuję się dobrze, aczkolwiek tu i ówdzie coś pobolewa – skłamał gładko.

      Technicy wydawali się życzliwi i przyjaźni, pozbawieni typowej dla orbitalnych, podszytej zazdrością niechęci, której tak często doświadczał na należących do Związku instalacjach. Nie chciał tego zepsuć, przynajmniej dopóki zdany był na ich umiejętności. Obrażeni, mogli go z czystej złośliwości przetrzymać w habitacie aż do końca swojej zmiany, czyli jakiś miesiąc standardowy.

      Podłoga pod stopami zawibrowała. Ian natychmiast domyślił się, że właśnie została zainicjowana procedura odsysania zawartości hangaru.

      Duvall najwidoczniej także poczuł wstrząsy, bo jeden po drugim włączył dodatkowe systemy pomp, by wyrównać ewentualne ubytki atmosfery.

      Z umieszczonych w suficie kratek wentylacyjnych buchnęło chłodne powietrze. Na głównym ekranie pojawił się wypełniony plątaniną przerywanych linii schemat hangaru. W górnej części wyświetlacza pulsował czerwony wykrzyknik. Inżynier zmełł w ustach przekleństwo.

      – Otwórz klapy! Szybko! – zawołał do Zariby, dźgając palcem jeden z przycisków.

      Brodacz natychmiast chwycił zdrową ręką za wystającą z boku konsoli dźwignię i spróbował ją przesunąć w dół. Bezskutecznie.

      – Pomogę – zaproponował Ian. Nie czekając na zgodę, podbiegł do przełącznika, po czym mocnym szarpnięciem opuścił wajchę.

      Stacja znowu zadrżała, gdzieś w oddali rozległ się stłumiony huk.

      – Udało się! – Rozpogodzony Duvall pokazał uniesiony kciuk. – Cholerne żelastwo. Identyczny problem mieliśmy podczas pańskiego lądowania.

      – Ja bym tego nie nazwał lądowaniem – wtrącił lekko zdyszany Zariba. – Rąbnął pan w platformę lądowiska niczym meteoryt.

      – Pozostaje mi jedynie przeprosić za kłopot – mruknął Ian. Z najwyższym trudem powstrzymał chichot.

      – Ależ ja… – spłoszył się brodacz, uświadamiając sobie, z kim rozmawia. – Nie to miałem na myśli, po prostu…

      – W porządku – uśmiechnął się Ian. – Rozumiem. – Poklepał go przyjacielsko po zdrowym ramieniu. – Radzę skorzystać z medkomu. Tego typu rany długo się goją, wiem coś o tym – dodał na odchodnym, zerkając na obandażowaną rękę technika. Na śnieżnobiałym materiale wykwitła plamka świeżej krwi.

      Zariba pobladł jeszcze bardziej.

      – Tak zrobię – zgodził się potulnie.

      – Proszę tam iść od razu. Może pan wprowadzić mój kod – powiedział Ian, wręczając mu kartonik z wytłoczonym ciągiem cyfr.

      – Pański kod? – zdziwił się technik. Mrużąc oczy, spróbował odczytać nadruk na karcie.

      – Owszem. Otrzyma pan dodatkowy wlew i kompletną plastykę. – Ian spojrzał krytycznie na palce mężczyzny, poznaczone dziesiątkami drobnych blizn. Jako technikowi Zaribie przysługiwał jedynie podstawowy pakiet medyczny. Wlewy genowe oraz medycyna plastyczna należały się wyłącznie personelowi okrętów wojennych, a i to jedynie w przypadku ran odniesionych w warunkach działań bojowych.

      – Ale… – Zariba przysunął kartonik bliżej twarzy. – Tu jest napisane, że nie wolno udostępniać kodu.

      – No i co z tego? – wzruszył ramionami Ian. – Automatowi wszystko jedno, a mnie i tak wkrótce przyznają nowy limit. Proszę skorzystać, póki jest okazja. Jak to kiedyś mawiano, na koszt firmy.

      – O rany… – Do technika chyba dopiero teraz dotarło, co tak naprawdę zaoferował mu przybysz. – Simon, zobacz, co dostałem! – zawołał do

Скачать книгу