Скачать книгу

plamą. Nie zaraz uwierzyłam swoim oczom, jaśnie panie, choć stara jestem i nie darmo przecież od lat tylu patrzałam na niebo i morze; – ale obłoczek płynął, coraz większy, większy, a czarna plama… Znam ją! Zrozumiałam wszystko. Dwa razy w życiu widziałam ją przecież i wiem, co niesie – burzę i rozbicie, śmierć dla tych, bo się tam bawią wesoło.

      – A na lodzie całe miasto: starzy, młodzi, dzieci, panie i panowie, śmieją się, tańczą, słuchają muzyki, nie wiedzą, co ich czeka. Jak ich ostrzec? Tam nic nie widać, – zresztą zajęci zabawą, nie myślą o nieszczęściu. – Gdybym silna była, gdybym mogła tam pobiec… Lecz nogi ciężkie, jak gdyby z ołowiu, ręce mi się trzęsą; – otwieram okno z największym wysiłkiem, chcę krzyczeć – ale wrzawa mię zagłusza, słyszę śpiew, krzyki radości, wesela, świst chorągiewek, widzę migotanie świateł – a biały obłok płynie coraz większy i czarna plama… Już zajął pół nieba.

      Krzyknęłam z całej mocy – nikt nie słyszy; – za daleko! Co począć? Czy mam patrzeć na ich zgubę? Boże, mój Boże! Każda chwila droga, każda chwila im grozi!

      – Wtem Bóg miłosierny zesłał mi myśl szczęśliwą: podpalę chatę, niech im znakiem będzie i głosem przestrogi. Cóż znaczy nędzna chata wobec życia tylu ludzi?

      – Nie miałam zresztą czasu do namysłu, – rzuciłam śpiesznie ogień na posłanie i chciałam wyjść z izdebki. Za progiem jednak upadłam na ziemię i już nie mogłam powstać. Szum mię ogarnął, gorąco i płomień. Niby przez sen widziałam ogniste języki, wybiegające z okien, skaczące po dachu, we drzwiach nade mną. Aż nagle z nad morza krzyk się rozległ potężny, wszyscy w mgnieniu oka porzucili zabawę, by śpieszyć na pomoc biednej staruszce, która się spalić mogła. Dobrzy, poczciwi ludzie! Bóg ich ocalił za to, bo kiedy w jednej chwili zaszumiało morze, lód skruszony pękł z trzaskiem, podobnym do strzałów, niebo i ziemia zmieszały się razem w ciemność i burzę – nikogo już nie było tam na wodzie. I nikt nie zginął, – wszyscy ocaleli, – Bóg ich ocalił. Dobrzy, poczciwi ludzie!

      – Ale już potem nie wiem, co się stało, – pewno mię ratowali, a ja się tymczasem obudziłam już tutaj, przed wrotami raju. Mówią, że czasem i dla biednych ludzi Bóg je otwiera, może się zmiłuje nade mną. Bo gdzieżbym się schroniła? Nawet chatki na grobli już tam na ziemi nie mam.

      W tej samej chwili zgrzytnął w zamku klucz niebieski, szeroko otworzyły się wrota złociste, a święty Piotr i aniołowie wprowadzili staruszkę do raju. Gdy próg przestępował, z ubogiej odzieży spadła na ziemię jedna mała słomka; słomka z pościeli, którą podpaliła, aby bliźnim życie ocalić. I oto patrzcie: złociste ździebełko wyrasta w górę, okrywa się liściem i kwiatem szczerozłotym, a żyjącym, świeżym, i rośnie, rośnie.

      – To skarby, które z ziemi przyniosła staruszka – rzekł anioł, zwracając się do piątego brata i ukazując krzak róży złocistej, – to jej czyny, zasługi. Gdzież są twoje? Nic nie zrobiłeś przez całe życie dla nikogo, ani jednej cegiełki.

      Jakże możesz żądać nagrody? Wiem, że chociażbyś wrócił na świat i pracował, niewiele by twoja praca warta była, ale przy dobrych chęciach można by ją za coś policzyć, – wrócić jednak nie możesz…

      Staruszka z chatki na tamie słuchała, stojąc na progu raju, a teraz odezwała się z prośbą nieśmiałą. Święty panie aniele, – brat tego człowieka podarował mi wszystkie pokruszone cegły, a nawet wiele całych, gdyż miał bardzo dobre serce, – było to dla mnie wielkim dobrodziejstwem, bo z czegóż bym wystawiła sobie chatkę? Czyżby nie można dziś tych wszystkich cegieł policzyć choć za jedną na dobro tej duszy? Wszakże tutaj jest źródło wszelkich łask i miłosierdzia, a oto dusza, która tego potrzebuje.

      Anioł łagodnie spojrzał na staruszkę.

      Dobrze rzekł po namyśle twojej prośbie Fan Bóg dzisiaj nie odmówi, to pierwsza prośba twoja, – niechże więc tak będzie. Dla dobrego uczynku brata twego, którego uważałeś za najlichszego tu na ziemi, i na prośbę tej oto ubogiej kobiety, Pan Bóg cię od wrót raju nie odrzuci, możesz pozostać tutaj i rozmyślać, jakby naprawić swoje ziemskie życie. Dalej jednak pójść nie możesz, dopóki nie spełnisz czegoś, coby dobrym czynem życia twego nazwać można.

      Mógłbym to lepiej wyrazić, – pomyślał solne krytyk, ale nic nie powiedział, a to jego milczenie już coś znaczyło na drodze poprawy.

przełożyła Cecylia Niewiadomska

      Czerwone buciki

      Była sobie mała dziewczynka, bardzo uboga i ładna, nazywała się Karasia. W lecie chodziła boso, a na zimę miała duże drewniane saboty. Ale w tych było jej zimno, o zimno! Aż małe nożyny stawały się całkiem czerwone.

      Poczciwa szewcowa ulitowała się nad nią i ze starej czerwonej chustki uszyła jej pantofelki. Były brzydkie i niezgrabne, ale z dobrego serca pochodziły i dziewczynka ucieszyła się niezmiernie.

      Właśnie iść miała za pogrzebem matki, kiedy szewcowa przyniosła jej ten podarunek; włożyła je natychmiast na bose nożyny i szła tak ucieszona, iż zapomniała zupełnie, że w ubogiej trumnie spoczywa jej matka.

      Jakaś niemłoda pani jechała powozem i zdjęła ją litość nad biedną dziewczynką. Rzekła więc do proboszcza:

      – Zabiorę tę małą, chcę się nią opiekować.

      Zrobiła to przez dobroć, lecz Karusia pewną była, że tak ją zachwyciły czerwone trzewiczki. I później tak myślała, chociaż dobra pani powiedziała, że są szkaradne i kazała je spalić.

      Odtąd Karusia była zawsze czysto i porządnie ubrana, uczyła się czytać, szyć i wszystkiego, co jest dziewczynce potrzebne, a ludzie mówili o niej, że jest ładną.

      Lecz Karusia wierzyła temu, co jej mówiło zwierciadło, a ono jej szeptało co chwila zdradziecko: – Jesteś piękną, prześliczną, najpiękniejszą w świecie!

      Raz przyjechała do miasta królowa z małą córeczką i stanęły w zamku. Ciekawi ludzie zbiegali się zewsząd, żeby zobaczyć i królową i królewnę, ale najwięcej po to, żeby się przekonać, jak obie są ubrane. I Karusi o to najwięcej chodziło, to też nie wiedziała, co robić z radości, gdy ujrzała na ganku młodziuchną królewnę, bez korony i berła, lecz w białej sukience i czerwonych bucikach. Cóż na świecie równać się może z czerwonymi bucikami!

      Karusia marzyła o nich bez ustanku. Wyrosła wreszcie, stała się panienką. Zbliżał się dla niej dzień niezmiernie uroczysty, kiedy miała przystąpić do pierwszej komunii. Ksiądz tłumaczył jej długo święte obowiązki względem Boga i bliźnich, które od tej chwili spełniać powinna chętnie i świadomie; – dobra pani ucałowała ją jak matka. Dostała nową suknię i poszły obydwie do sklepu szewca po buciki.

      Karusi aż się w głowie zakręciło, gdy ujrzała w szklanych szafach dookoła tyle bucików zgrabnych, świecących, prześlicznych. Dobra pani nie mogła doznawać tej przyjemności, gdyż była już wiekową i słabo widziała. A pośrodku stało para najpiękniejszych pantofelków z czerwonej skórki, takich, jak miała królewna. Szewc zrobił je także dla jakiejś księżniczki, ale były za małe.

      – Czy to lakierki? – zapytała dobra pani. – Tak się świecą!

      – Nie lakierki – odpowiedziała Karusia. – Na moją nogę doskonałe!

      I dobra pani kupiła śliczne pantofelki, nic nie wiedząc, że są czerwone, gdyż nie byłaby nigdy pozwoliła w takim dniu uroczystym ubrać się Karusi w czerwone pantofelki do kościoła.

      Kiedy szła, wszyscy ludzie patrzyli na jej małe nóżki i cieszyło ją to niewypowiedzianie. W kościele o niczym innym też myśleć nie mogła, zdawało jej się nawet, że wykute twarze na nagrobkach w przedsionku patrzą na

Скачать книгу