Скачать книгу

wypadek schowałam auto do garażu.

      Policja mnie nie szuka, ale może szuka ktoś inny.

      Nie wpadłam na to wcześniej. Dziwne. Dziwne? W moim obecnym stanie nic nie jest dziwne.

      Na szczęście chyba nie szuka.

      Jest czwarta. Miał wystarczająco dużo czasu, żeby zadzwonić, a później pojechać do Lublina. Potem zadzwonić tutaj. Nie zadzwonił. Nie szuka.

      A może przyjedzie? Nigdy jeszcze nie był w moim rodzinnym domu. Wtedy, gdy spotkałam go po raz pierwszy, nie pozwoliłam się odprowadzić.

      Ale.

      Co to za kłopot?

      Przyjeżdża, pyta kilka napotkanych przypadkowo osób i już wie, jak do mnie trafić, bo przecież wszyscy mnie tu znają.

      Dobrze, że schowałam samochód. Mama powie, że mnie nie ma. Chyba mogę być spokojna.

      Przynajmniej na razie.

#

      Jedyne miejsce, w którym poczułam trochę ulgi, to ten ogrodzony teren, gdzie kończą się wszystkie ludzkie troski.

      Stałam przy grobie Marka i przynajmniej przez chwilę wydawało mi się, że wszystko jest jak dawniej. Jak kiedyś.

      To miejsce zmienia się praktycznie tylko dzięki następującym po sobie porom roku. Dziś było bardzo ciepło. Nie tak, jak czwartego sierpnia (sprawdziłam datę), ale jednak ciepło.

      Docierając do tego grobowca, przez moment bałam się, że ktoś znów będzie na mnie czekał. Odetchnęłam z ulgą, gdy okazało się, że nie.

      Stałam tam, modliłam się.

      Za siebie, za Marka. Za przyszłość.

      I za niego. Żeby go szlag trafił i piekło pochłonęło.

      Tym razem nie stał przy bramie. Gdy się o tym przekonałam, idąc wzdłuż cmentarnego ogrodzenia, pomyślałam o jeszcze jednej prośbie do Niebios. W intencji, abym nigdy więcej nie musiała go spotkać. Modliłam się o to długo i żarliwie.

      Ale ta modlitwa się nie spełni. Wiem to prawie na pewno.

#

      Muszę się zdrzemnąć.

      Jestem bardzo zmęczona.

      6

      Kilka minut przed osiemnastą Hubert uznał, że nie będzie już dłużej czekał. Był rozczarowany, że rozmowę z Mikołajem (a może również z Ewą) musi odłożyć na kiedy indziej, ale cieszył się, że spędził trochę czasu w Wyrębach, próbując poukładać sobie w głowie ostatnie wydarzenia. Nie udało mu się wprawdzie dojść do żadnych konkretnych wniosków związanych z nocnymi wizjami, ale przynajmniej przestały go one niepokoić tak bardzo, jak wcześniej.

      „Ostatecznie przecież nic złego nikomu się nie stało – pomyślał, wstając od stołu. – A co do tych koszmarów… Cóż, pewnie z czasem dowiem się więcej. Najwyżej trzeba będzie poszukać jakiejś specjalistycznej pomocy”.

      Zanim opuścił dom drogą, którą do niego wszedł, zastanowił się, czy faktycznie powinien pozostawić drzwi od „kominkowego” zamknięte. Ostatecznie uznał, że tak właśnie zrobi. Nie martwił się już o Ewę tak jak wcześniej, ale jej nielojalność ciągle sprawiała mu przykrość.

      Gdy zmierzał przez podwórze do swojej terenówki, spojrzał w lewo, w kierunku zachodzącego słońca. Zatrzymał się i podniósł dłoń do oczu, żeby nasycić się widokiem, który aż zapierał dech w piersiach. Ogromna purpurowa kula prawie dotykała czubków brzozowego zagajnika. Nad lekko żółtawą już łąką ścieliła się delikatna mgiełka, nadająca padającemu z ukosa światłu nierzeczywistej miękkości. W powietrzu niespiesznie szybowały nitki babiego lata, poruszane ledwie wyczuwalnymi podmuchami wiatru.

      Hubert przypomniał sobie, że zabrał ze sobą aparat i natychmiast poszedł po niego do auta. Pamiętał o tym, że pierwsze klatki filmu wykorzystał Marek, ale przecież on na pewno nie pogniewałby się za próbę uwiecznienia takiego zachodu słońca.

      Kiedy Kosmala podnosił aparata do oka, coś zwróciło jego uwagę. Wydawało mu się, że na tle zagajnika widzi stojącą nieruchomo ludzką sylwetkę. Raz jeszcze podniósł dłoń do oczu, ale postać już zdążyła zniknąć. Zanim zaczął robić zdjęcia, przybliżył to miejsce za pomocą obiektywu i wyostrzył obraz, ale w wizjerze widać było tylko białe pnie młodych brzóz.

      Po raz kolejny w ciągu kilku dni, stojąc na podwórzu w tym samym miejscu, czuł niepokój związany z tym, że ktoś obserwuje go z ukrycia. Poprzednio, dokładnie tydzień wcześniej, tajemniczy obserwator okazał się Bogu ducha winną sarną.

      – Pewnie teraz jest tak samo – mruknął Hubert, po czym wyregulował ustawienia i po raz pierwszy nacisnął spust migawki.

      7

      Pamiętał dokładnie miejsce, w którym (w jego śnie) Ewa uderzyła tłumikiem o wybój podczas nocnej ucieczki z Wyrębów. Zbliżając się do niego, nieco zwolnił. Las w tym miejscu był dość gęsty, słońce zaszło mniej więcej kwadrans temu, więc Kosmala włączył światła. Przypatrywał się uważnie wyboistemu traktowi, aż dojrzał to, o co mu chodziło i zatrzymał samochód kilka metrów przed wystającym ponad powierzchnię drogi sporym kamieniem. On terenówką bez problemu wziąłby go między koła, ale cinquecento Ewy mogłoby mieć z tym problem.

      Hubert wysiadł, a potem podszedł do kamienia, by się nad nim pochylić. Zauważył ślad świeżego zarysowania. Dla pewności pociągnął po nim opuszkami palców, a potem wrócił za kierownicę.

      W drodze do Wyrębów najpierw przez chwilę zastanawiał się nad tym, dlaczego tylko część faktów, które wydarzyły się naprawdę, widział w swoim nocnym koszmarze, a potem przestał się tym kłopotać.

      Gdy dojechał do zakrętu, przypomniał sobie, jak o mały włos nie zderzył się kilka godzin wcześniej z Soroczyńskim i postanowił, że będzie przez cały czas jeździł na włączonych światłach mijania. Obowiązujące przepisy nakazywały włączanie ich od początku listopada do pierwszego marca, ale już planowano wydłużenie tego okresu o październik.

      „Dziś dwudziesty ósmy września – przeszło mu przez myśl. – Przepisy przepisami, a zdrowy rozsądek zdrowym rozsądkiem”.

* * *

      Zdrowy rozsądek nakazał też Hubertowi zwolnić przed grupką ludzi, stojącą na asfalcie przy pierwszych zabudowaniach Kostrzewa.

      Droga była zablokowana albo przynajmniej sprawiała takie wrażenie. Żadna z kilkunastu osób nie zwracała uwagi na zbliżający się samochód. Większość z nich spoglądała w stronę rowu melioracyjnego, niektórzy rozprawiali o czymś, żywo gestykulując.

      Kosmala zatrzymał fronterę akurat w momencie, gdy z rowu wydostał się ubrany po cywilnemu sierżant miejscowej policji. Młody funkcjonariusz chwiejnym krokiem przeszedł kilka kroków, po czym pochylił się i zwymiotował obficie na samym środku szosy. Potem spojrzał w stronę Huberta. Wciąż włączone reflektory terenówki podkreśliły bladość twarzy mężczyzny. W oczach sierżanta Bielca czaił się obłęd.

* * *

      – Rozejść się! – krzyknął ktoś donośnym głosem, który bez trudu przedarł się przez zamknięte szyby i dźwięk pracującego silnika.– Wszyscy do domu! Tu nie ma nic do oglądania!

      Tłumek lekko zafalował, ale nikt nie odszedł.

      – Ludzie, do jasnej cholery, co jest z wami nie tak?!

      Dopiero teraz Kosmala rozpoznał basowy głos komendanta Kościuka. Zastanawiał się, co robić. Domyślał się, że doszło do jakiegoś wypadku. W pewnej chwili nawet przeszło mu przez

Скачать книгу