Скачать книгу

>W Harrarze
Wydawnictwo PsychoskokKonin 2017

      Karol May

      „W Harrarze”

      Copyright © by Karol May, 1926

      Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017

      Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

      lub edytowania tego dokumentu, pliku

      lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

      Tekst jest własnością publiczną (public domain)

      Tekst oryginalny tłumaczenia: anonimowy.

      ZACHOWANO PISOWNIĘ

      I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

      Skład: Łukasz Chmielewski

      Projekt okładki: Kamil Skitek

      Druk: Zakł. Druk. „Bristol”

      Warszawa 1926

      ISBN: 978-83-8119-078-7

      Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

      ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

      tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

      http://www.psychoskok.pl/

      e-mail:[email protected]

      Achmed Ben Abubekr

      życie podobne jest do morza o niezmierzonej ilości burzliwych fal. Miljony, setki miljonów zmiennych postaci wyłaniają się z nurtów, aby ukazać na powierzchni na krótki moment życia ludzkiego i zniknąć. Na zawsze? Kto to wie? Na brzegu stoi obserwator i wysyła tysiące pytań pod adresem losu, ale los jest głuchy. Mówi i odpowiada nie słowem, ale faktami. Wypadki rozwijają się niepowstrzymanie, śmiertelni muszą z bezbronną niemal cierpliwością czekać na narodziny utęsknionych wypadków.

      Często człowiek stoi przed zdarzeniami, które pozornie wydają się brzemienne w skutki, a tymczasem mijają dnie i lata i wydaje się, że skutki na zawsze uwiędły w zalążku. Wydaje się, że minione przestaje działać, że tajemne nici życia zostały przerwane. Nie słychać najmniejszego oddźwięku, nie widać czynu, ani jego rezultatu, człowiek w słabości swej zaczyna wątpić w sprawiedliwość Opatrzności. Sprawiedliwość ta jednak, nie oglądając się na nic, idzie swemi niezbadanemi drogami i właśnie w chwilach, kiedy się tego najmniej spodziewamy, chwyta zdarzenie w swą miażdżącą dłoń; wtedy człowiek poznaje ku swemu zdziwieniu, że czas w ukryciu związał nitki życia w węzeł, aby go teraz człowiek rozwiązywał.

      Podobnie ze zdarzeniami, których nici zbiegały się w Reinswalden. Mijały dni, miesiące, lata; o drogich osobach, które wyruszyły w daleki świat, nie było żadnej wiadomości.

      Zaginął słuch o nich. Trzeba było wreszcie uznać, że zginęły; coraz bardziej ustalające się poczucie tego faktu, napełniało mieszkańców Reinswaldu głębokim smutkiem. Gdy nie było już wątpliwości, że wszelkie poszukiwania są daremne, ból opuszczonych wzmógł się nieskończenie. Ale czas, ten koiciel wszystkich cierpień, robił swoje. Na twarze mieszkańców leśniczówki kładł cień cichej rezygnacji. Nikt już nie skarżył się, nie rozpaczał, tylko w sercach zostało żywe wspomnienie o tych, którzy zaginęli; mimo faktów, nikt nie miał odwagi przyznać się, że ostatnią nadzieję utracił…

      Tak minęło dziewięć lat; nadszedł rok 1866, w którym wypadki, pozornie skończone i zamknięte, zaczęły się dalej rozwijać. – —

      Na zachodnim brzegu golfu Aden, łączącym Morze Czerwone z Oceanem Indyjskim, leży kraj, który należał częściowo do sławnego Timbuktu, częściowo zaś do bajecznego Dorado. Najodważniejsi podróżni próbowali napróżno zbadać ten zakątek; do roku 1866, o którym mowa, udało się jedynie w roku 1854 pewnemu gotowemu na wszystko oficerowi brytyjskiemu Ryszardowi Burtonowi dotrzeć do niego i przynieść nieco wiadomości. Niektórzy cudzoziemcy, nawet z pośród Europejczyków, kraju tego, zwanego Harrarem, dotknęli stopą, ale nie mogli poinformować nikogo o panujących w nim stosunkach, nigdy bowiem stamtąd nie powracali. Zatrzymywano ich jako jeńców. Jakkolwiek na wniosek Anglików, a zwłaszcza wskutek usiłowań szlachetnego lorda Wilberforce, przyszło do porozumienia między poszczególnemi krajami, na podstawie którego zabroniono handlu niewolnikami, jakkolwiek okręty wojenne wszystkich krajów miały nietylko prawo, lecz i obowiązek zatrzymywać okręty z transportem ludzkim, oswobadzać niewolników i wieszać całą załogę, od kapitana począwszy, na ostatnim chłopcu okrętowym skończywszy, to jednak niewolnictwo jeszcze istniało. Były nawet kraje, w których kwitło. Jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku każdy, kto zwiedzał Konstantynopol, mógł stwierdzić, że nietrudno w tem mieście kupować ludzi wszelkich ras i narodowości. Najlepsze rezultaty przynosiły polowania na niewolników w okolicach Nilu oraz w miejscowościach, położonych nad Morzem Czerwonem lub wschodnich wybrzeżach Afryki. W tych właśnie stronach leży Harrar.

      Kraina ta nie dotyka bezpośrednio brzegu. Można do niego dotrzeć z portów Zeyla i Berbera, przecinając kraj Somali. Somali należą do najpiękniejszych przedstawicieli rasy czarnych; jest to lud bitny, wojowniczy, nie spoczywa w walce z sąsiadami, to też komunikacja wybrzeża z Harrarem nastręcza wielkie niebezpieczeństwo. Oto przyczyna, dla której tylko bardzo nielicznym jeńcom udało się uciec z Harraru i dotrzeć nad brzeg morza. —

      Tam, gdzie wyspa Somali wznosić się zaczyna ku zachodowi, i gdzie wśród nagich skał i żółtego piasku pojawiać się zaczyna nieco roślinności, poruszała się karawana w kierunku zachodzącego słońca. Obok ciężko objuczonych wielbłądów szli dobrze uzbrojeni ludzie, ciemni już z przyrodzenia, a w dodatku spaleni przez słońce.

      Ludzie uzbrojeni byli egzotycznie. Mieli stare flinty o długich, perskich lufach, maczugi z drzewa hebanowego i łuki, dla których w kołczanie przechowywali niebezpieczne, zatrute strzały. Poza tem każdy miał długi, ostry nóż za pasem.

      Wielbłądy nie szły swobodnie; były przywiązane do siebie w ten sposob, że uzda każdego łączyła się z ogonem poprzednika. Wszystkie miały na sobie ciężko obładowane siodła, z wyjątkiem jednego, dźwigającego na plecach coś w rodzaju lektyki, krytej z czterech stron firankami, przez które swobodnie przepływało powietrze. W lektyce spoczywała zapewne kobieta, której nie powinni byli oglądać niepowołani.

      Obok tego wielbłąda jechał na mocnym, białym mule człowiek, wyglądający na przywódcę orszaku. Odziany w długi, biały płaszcz beduiński, na głowie miał turban tegoż koloru, broń zaś taką samą, jak ludzie eskortujący karawanę, tylko rękojeść noża i łożysko flinty były ze srebra. Jadąc na czele oddziału, obok wielbłąda, badał ostrym, przenikliwym wzrokiem zachodnią stronę okolicy. W pewnej chwili zatrzymał muła i zwrócił się do swoich ludzi:

      – Otmanie, czy widzisz ten wąwóz?

      – Widzę go, emirze.

      – Tam będziemy dziś nocować – rzekł przywódca. – Byłeś już ze mną nieraz w Harrarze. Czy pamiętasz jeszcze okolice?

      – Pamiętam, emirze.

      – Doskonałe. Od wąwozu niedaleko do wsi Elaoda, a stamtąd tylko godzina drogi do siedziby sułtana. Odwiąż swego wielbłada, jedź i zamelduj, że jutro rano przybędę.

      Człowiek, do którego te słowa były zwrócone, spełnił polecenie. Odwiązując swego wielbłąda, prowadzonego w szeregu wraz z innymi, wskazał w kierunku lektyki i zapytał bardzo cicho, tak, aby tylko mógł słyszeć emir:

      – Czy mam powiedzieć sułtanowi, co wieziemy ze sobą?

      – Powiedz, że przywozimy szale i jedwabie, miedź, ołów, noże, proch, cukier i papier; powiedz, że chcemy to wszystko zamienić na tytoń, kość słoniową, masło i szafran. Tylko o niewolnicy nie mów ani słowa.

      – Czy mam zabrać ze sobą haracz?

      – Nie. Sułtan nigdy niesyt dąniny. Jeżeli poślę mu teraz, zażąda później nowych podarunków.

      Otman dał znak wielbłądowi i oddalił się w błyskawicznem tempie. —

      Karawana zwróciła

Скачать книгу