Скачать книгу

bez zwłoki, mając nadzieję, że trasę przynajmniej w jedną stronę pokonam przed zmierzchem. Plac Dominikański i okolice to był teren Czarnych Ogarów, a dalej musiałem jeszcze przedostać się przez gigantyczne gruzowisko w miejscu dawnego Placu Grunwaldzkiego. Pośród zgliszczy można było trafić na niewybuchy z czasu Wojny, sfory bezpańskich psów albo na sekciarzy z któregoś z dwóch skonfliktowanych kultów: Bractwa Rdzawego Świtu lub Świątyni Sammaela. Za dnia mogłem bez większych trudności uniknąć podobnych niebezpieczeństw – w nocy już niekoniecznie.

      Poszedłem wzdłuż fosy po stronie Wzgórza Partyzantów. Drzewa pochyliły się nisko nad ścieżką, jakby chciały przejrzeć się w mętnej, zasnutej rzęsą wodzie. Minąłem kilku młodszych chłopaków z Piotra Skargi, którzy rzucali nożami w pień starego platana. Potem fosa się skończyła, a ja poszedłem dalej, w stronę mostu. Zostawiłem za sobą metalowy szkielet, na którym czerwone litery układające się w napis GALERIA DOMINIKAŃSKA wisiały jak ochłapy krwistego mięsa na rzeźnickich hakach. Minąłem czarny od ognia gmach z dachem porosłym rdzewiejącymi talerzami anten. Wreszcie przedostałem się przez betonową pustynię Placu Powstańców Warszawy, usianą spalonymi wrakami samochodów, autobusów i tramwajów niby osobliwymi kaktusami. Bywałem tu wcześniej, i to nie raz, ale dopiero po usłyszeniu opowieści Kawki dotarło do mnie, jak wiele Wojna nam odebrała. Wyobraziłem sobie te wszystkie pojazdy w ruchu, pokryte kolorowymi lakierami, odbijające promienie słońca w szerokich szybach, wspinające się z rykiem silników po ślimakach estakad…

      Na Kochanowskiego dotarłem równo z zachodem słońca. Nie było tutaj kamienic czy bloków, tylko domy. Mury większości z nich kruszyły się jak stare ciasto, ale zdarzały się też budynki remontowane: łatane czym popadnie, z uporem wydzierane ze szponów niszczycielskiego upływu czasu.

      Dom z numerem 32A okazał się dużym budynkiem ze zdziczałym trawnikiem pełnym popękanych dachówek. Uchyliłem skorodowaną furtę i stanąłem przed drzwiami. Coś uciskało mi żołądek, wprawiało dłonie w drżenie.

      Zapukałem do drzwi, które po chwili otworzyły się ze szczękiem zasuw i brzękiem łańcucha. W progu stanął mężczyzna po pięćdziesiątce. Rzadki zarost pokrywał twarz o delikatnych rysach, spod wąskich brwi zerkały ciemne oczy. Miał na sobie pomarańczowy szlafrok, a pod spodem slipki i podkoszulek, na stopach rozchodzone kapcie. Zdziwił się na mój widok, ale na jego twarzy zaraz zagościł uśmiech.

      – Cześć, skarbeńku – powitał mnie miękkim głosem. – Co mogę dla ciebie zrobić?

      – Czy pan Bontarski? Karol Bontarski?

      – Trafiony, zatopiony – odparł, opierając lewą dłoń o ościeżnicę. Dopiero teraz zobaczyłem, że w prawej trzyma pistolet. Wzdrygnąłem się i cofnąłem o krok.

      – Och, nie bój się, złociutki – powiedział Bontarski. – W życiu bym nie skrzywdził dziecka. Widzisz, już odkładam to paskudztwo.

      Pistolet powędrował na stojącą przy drzwiach szafkę. Bontarski odgarnął szlafrok, złapał się pod boki. Slipki nieznacznie zsuwały mu się z bioder, w przerwie pod przykrótkim podkoszulkiem widać było kosmki poskręcanych włosków.

      Zauważył, że się mu przyglądam, i uśmiechnął się przyjaźnie. Oczy miał jakby wilgotne, przesunął językiem po pełnych wargach.

      – Wejdź, proszę – zaproponował. – Mam pyszną, chłodną lemoniadę. I czekoladę. Całe mnóstwo słodziutkiej czekolady.

      Coś w jego zachowaniu budziło niepokój i dopiero po chwili zrozumiałem co: sposób, w jaki na mnie patrzył. Niektórzy starsi chłopcy spoglądali w podobny sposób na Ankę.

      – Muszę wrócić do domu przed zmrokiem – wykrztusiłem w końcu. – Proszę, to przesyłka dla pana.

      Podałem mu pakunek. Zmarszczył brwi zaskoczony.

      – Dla mnie? Od ko… Ach!

      Kiedy zobaczył nazwisko na papierze, oczy mu rozbłysły. Kimkolwiek był Ernest Bruckner, Bontarski musiał go dobrze znać.

      – Teraz musisz wejść – powiedział, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Opowiesz mi więcej o tej przesyłce i człowieku, który ci ją dał. Czy on jest tutaj, we Wrocławiu? Ciekawe, czemu sam nie przyszedł… No, chodźże, mam tutaj więcej smakołyków, niż zdołałbyś zjeść w ciągu tygodnia. Pięć minut cię nie zbawi.

      Wahałem się, ale koniec końców wszedłem do środka, niech Jezus Nazarejczyk się nade mną zlituje. Czułem, że powinienem brać nogi za pas, ale wlazłem do tego domu. Nie z powodu słodyczy – z powodu przesyłki. Musiałem wiedzieć, co w niej było. Reakcja Bontarskiego była kroplą, która przelała czarę; ciekawość, trzymana dotychczas na wodzy, zerwała się z uwięzi i ruszyła galopem, jak nieujeżdżony ogier.

      Bontarski zamknął za mną drzwi i pozasuwał wszystkie rygle.

      – To niebezpieczna okolica – odparł na moje pytające spojrzenie, po czym położył mi dłoń na ramieniu. Można było w tym geście doszukać się jakiegoś śladu ojcowskiego instynktu; w tym, jak musnął palcem mój policzek – już nie.

      – Proszę mnie nie dotykać – powiedziałem, ale mój głos naraz zabrzmiał słabo, płaczliwie.

      – Oczywiście, słonko – odparł, ale cofając dłoń niby przypadkiem przejechał jeszcze po mojej szyi i obojczyku. – Jak sobie życzysz.

      Zaprowadził mnie do jednego z pokoi. Na środku panoszył się drewniany stół, wersalka o sparciałej tapicerce podpierała ścianę. Po kątach walały się puste flaszki, popiół i niedopałki wysypywały się z blaszanej puszki na parapecie. Na taborecie leżały w rozsypce naboje do pistoletu, kilka z nich upadło na podłogę.

      – Siadaj, skarbeńku, zaraz przyniosę ci coś do picia.

      Zapadłem się w wersalce. Pachniała starością i stęchlizną. Zawiesiłem wzrok na odchodzącej płatami pożółkłej tapecie, później na czarnej plamie grzyba hodowanego w kącie, pod sufitem.

      Minęła chwila, nim mężczyzna wrócił. W jednej dłoni niósł pistolet, w drugiej szklankę jakiegoś musującego, zielonkawego napoju. Nie miał na sobie koszulki, a jego slipki wydawały się jakby pełniejsze. Pospiesznie odwróciłem wzrok.

      – Proszę – powiedział, podając mi szklankę. – Mam nadzieję, że będzie ci smakować.

      Ciągnął się za nim jakiś ciężki, słodkawy zapach, trochę podobny do perfum kobiet, które wieczorami stawały w bramach kamienic przy Gwarnej.

      – No dalej, pij.

      Przyjąłem szklankę, ale nie zamoczyłem ust. Powoli docierało do mnie, jak idiotycznie postąpiłem, przyjmując zaproszenie Bontarskiego. Stanęły mi w pamięci wszystkie opowieści o trucicielach, gwałcicielach i mordercach, którymi wraz z Petardą, Lewym i całą resztą staraliśmy się napędzić sobie nawzajem stracha. Zacząłem się zastanawiać, czy rozwiązanie zagadki tajemniczej przesyłki jest tego warte, i doszedłem do wniosku, że nie. Wyobraźnia podsuwała mi kolejne przerażające wizje: ziejącego czernią otworu lufy, dotyku lodowatego metalu na skroni, Bontarskiego liżącego ostrze brzytwy, mojej krwi chlustającej strugą z poderżniętego gardła…

      Nagle zrobiło mi się słabo. Gdyby nie to, że od rana nic nie jadłem, zwymiotowałbym mężczyźnie na kapcie. Spróbowałem wstać, ale Bontarski z łatwością pchnął mnie z powrotem na wersalkę. Zabezpieczenie broni kliknęło metalicznie.

      – Pij – powtórzył.

      Łzy pociekły mi z oczu, drżącymi wargami z trudem odszukałem szklankę. Wziąłem maleńki łyk. Pod sztucznym posmakiem cytryn wyczułem ostrą nutę

Скачать книгу