Скачать книгу

się dźwięki bębnów, grzechotek i potępieńcze śpiewy. Lodowate powietrze wypełnił zapach wonnego kadzidła. Do kobiety dotarło, że stała się elementem mrocznego rytuału.

      I wtedy pojawiła się ona: postać, która nie miała prawa istnieć, mroczna varekai. Jej naga sylwetka z łuskowatą skórą kameleona przybrała wygląd gwiaździstego nieba. Spojrzała na leżącą kobietę czarnymi jak smoła ślepiami i własnymi szponami rozcięła sobie żyły w przegubie dłoni. Na łono Sari polała się czarna, lepka krew. Pozostałe istoty podchodziły kolejno do dołu, rozcinając uprzednio swoje ciało, by złożyć od siebie krwawą ofiarę.

      Sari nie mogła się poruszyć. Nie wiedziała, czy jej ciało paraliżował strach, czy padła ofiarą czarów. Powoli odchodziła od zmysłów. Słyszane przez nią dźwięki zlewały się w jeden. Świat przed jej oczyma zamazywał się, wirował. Widziała obrazy ze swego przeszłego życia. Dół cały czas wypełniał się krwią, która zaczęła zakrywać jej ciało. Kiedy kobieta zachłysnęła się ciemną cieczą, z jej piersi wydarł się przeraźliwy wrzask.

      *

      Elegancki odkryty powóz przemierzał z wolna rozległą równinę. Wokół beztrosko śpiewały ptaki. Błękitu nieba nie kalała najmniejsza nawet chmura, za sprawą czego blask słońca bezlitośnie prażył czwórkę podróżników. Dojmujący upał wprowadzał wśród nich nieco leniwą atmosferę.

      Kobieta spojrzała na swoją kremową, przepastną suknię z bufiastymi ramionami, przyozdobioną kwiecistymi ornamentami oraz delikatną koronką. Dotknęła szyi, na której wymacała drobne elementy naszyjnika. Zaskoczona rozejrzała się wokół.

      Siedziała samotnie w powozie. Po jego bokach jechało konno dwóch zakutych w stal strażników. Naprzeciw dostrzegła plecy zwyczajnie ubranego woźnicy w słomkowym kapeluszu. Zastanawiała się, kim ona sama jest i co tutaj robi. Wtedy w jej umyśle ukazała się tożsamość Sari, w tym ostatnie chwile, jakie zapamiętała, te z krwawego dołu. Przeszedł ją lodowaty dreszcz, który zaraz ustąpił pod wpływem ciepłych promieni słońca. Ochłonąwszy, kobieta skupiła wzrok na woźnicy i zwróciła się do niego nieśmiało:

      – Kim jesteś?

      Woźnica odwrócił się w jej stronę, ukazując znużone oblicze i oznajmił lekceważąco:

      – Jak już mówiłem, jestem przyjacielem…

      – Na pewno nie moim, nie znam cię.

      – Jestem przyjacielem wszystkich, dzięki którym mogę się wzbogacić, muszę więc zaprotestować.

      – Czyżby?

      – Tak, ślicznotko, bo dzięki temu, że twój mąż zapłacił za ciebie Atrom okup, ja chętnie w tej transakcji z zyskiem pośredniczę.

      – Mój mąż… zapłacił za mnie… okup…? – spytała niedowierzającym głosem kobieta, przekonana, że nigdy nie była mężatką.

      – Nie dziwię mu się, wszak nosisz jego dziecko.

      Zaskoczona kobieta zauważyła znaczną wypukłość na swoim łonie. Pamiętała przecież, że była bezpłodna. Nigdy nie miało być jej dane zostać matką.

      – Jak to możliwe…? – wyszeptała zdumiona.

      – Kurewsko prosta sprawa. – Woźnica podrapał się po kroczu. – Mogę co nieco przypomnieć.

      – Pamiętam wszystko, nazywam się Sari…

      – Sari? To imię dobre dla wieśniaczki. He, he… Znałem niegdyś jedną Sari, zacna była, pani Kati de Szon.

      – Kati de Szon…

      – Ta, wypadałoby znać własne imię.

      Kobieta zwróciła uwagę na leżący koło niej kufer i otworzyła jego wieko. Ukazały jej się elementy damskiej garderoby oraz lustro. Chwyciła je i zerknęła na swoje odbicie. Nie… to nie była twarz Sari. Nie miała głębokiej szramy na lewym policzku. A poza tym… była po prostu przepiękna i… młoda, bardzo młoda, niemal dziewczęca. Kobieta otworzyła usta. Niespodziewanie zobaczyła wszystkie zęby. Jednak jej umysł, jak na złość, wciąż wydawał się umysłem Sari. Nie znajdywała w nim dosłownie niczego, co mogłoby dotyczyć niejakiej Kati de Szon.

      – Dokąd jedziemy? – odezwała się po chwili.

      – Nieopodal Altris.

      – Dlaczego tam? – spytała z niechęcią.

      – A dlaczego nie? To piękne miasto, a w jego okolicy wykwintne posiadłości państwa de Szon.

      – To miasto drugiego pierścienia światła, doszczętnie zniszczone przez siły mroku dziewięć lat temu podczas zaćmienia. – Do umysłu kobiety cisnęły się wspomnienia młodej Sari. O tym, jak po inwazji na miasto znowu zaświeciło nad nim słońce, a Sari była jedną z tych, którzy pospieszyli tam, aby okradać martwych mieszkańców. Z żywych bowiem nikogo nie odnaleziono, a martwych odszukano okrutnie rozczłonkowanych bądź po części zjedzonych.

      Tymczasem woźnica z dezaprobatą pokiwał głową.

      – Z tego, co mi wiadomo, stolica księstwa Aria ma się niezmiennie wręcz doskonale. Więc chore fantazje o zniszczeniu miasta lepiej zachować dla siebie. Nie wiem, co powie na to małżonek, jeżeli zwrócę mu żonę szaloną.

      Kobieta nic z tego wszystkiego nie rozumiała. Próbowała odgonić natłok niepokojących myśli. Ponownie złożyła ręce na łonie. To, co się w nim znajdowało, było dla niej w tej chwili najważniejsze na świecie. Tak bardzo chciała żyć, a teraz sama przyniesie na ten świat nowe życie. Skąpana w promieniach słońca, którego miała już nigdy nie zobaczyć, uśmiechnęła się lekko. Cokolwiek się właśnie działo, pragnęła tylko, aby trwało nadal.

      W pierwszym pierścieniu światła, przed granicą mroku, forty strażnicze rozlokowane były wzdłuż całej granicy księstwa Aria. Co dziewiąty z nich stanowił warowną twierdzę, tworzącą pierwszą linię obrony w razie najazdu. Kegen był kapitanem jednej z tych górujących nad równinnym krajobrazem twierdz. Nosiła nazwę Blask, zbudowana została na bazie trójkąta i usytuowana na skraju północnych rubieży księstwa. Dalej w tym kierunku rozciągały się dzikie stepy.

      To właśnie stamtąd koczownicze, na wpół dzikie ludy dokonywały łupieskich najazdów na wioski i miasteczka księstwa. Ostatnio pogranicze zdominowali Artowie i coraz częściej zapuszczali się w pierwszy pierścień mroku, aby wyłonić się z niego na południu i przypuścić stamtąd niespodziewany atak. Dzięki temu manewrowi nie musieli przekraczać potężnej rzeki Doran, stanowiącej północną granicę księstwa. Z tego też powodu kapitanowie twierdz zobowiązani zostali do wysyłania patroli w mrok, by nie dać się zaskoczyć przeciwnikowi. Jako że było to śmiertelnie niebezpieczne zadanie, posyłane w ciemność drużyny składały się głównie ze skazańców, którzy podejmując się tej misji, odraczali swoje wyroki śmierci.

      Kegen stał obecnie na murach twierdzy Blask. Spoglądał w stronę mroku, który od zawsze spowijał w ciemnościach połowę tego świata. W ostatnim czasie przepadły w nim bez wieści trzy wysłane tam drużyny. Kolejna, czwarta, wciąż się nie pojawiała. Odkąd opuściła fort, minęło ponad dwadzieścia cykli snu. Nie wróżyło to niczego dobrego, a na następną dostawę skazańców Kegen nieprędko mógł liczyć. Zdawał sobie sprawę, że tracił ich stanowczo za szybko. Czasy były jednak niespokojne i nie zamierzał kosztem niedokładnego zwiadu oszczędzać ludzi, do tego i tak skazanych na śmierć. To, że wysyłane na jego odcinku drużyny nie wracały, utwierdzało go jedynie w przekonaniu, że w pobliskim mroku działo się coś, z czym należało się liczyć.

      Naraz zaskrzypiała otwierana klapa w podłodze i wyłoniła się spod niej do połowy sylwetka strażnika.

      – Melduję,

Скачать книгу