Скачать книгу

sprzedadzą fajerwerki komuś, kto na kilometr śmierdzi benzyną, czy może od razu zadzwonią na policję i zgłoszą, że w ich sklepie pojawiła się szalona piromanka. Podekscytowana faktem, że obsługa przemilczała unoszący się wokół mnie aromat perfum marki Benzynówka, dałam się ponieść i kupiłam bardzo dużo pudełek największych fajerwerków, jakie mieli (na swoją obronę mogę powiedzieć, że sprzedawali trzy w cenie dwóch, więc ciężko było się oprzeć takiej okazji!).

      Dopóki nie było za późno, nikt (łącznie ze mną) nie zauważył, że kupiłam pokazowe sztuczne ognie, oblepione surowym zakazem używania w odległości mniejszej niż sto metrów od najbliższych terenów zabudowanych. Nasz dom nie stoi w stumetrowym odstępie od innych budynków (czytaj: „od domów sąsiadów”). Było też za późno na zwrócenie ich do sklepu i zakup nowych (zresztą już tamte kosztowały fortunę. Swoją okazją możecie mnie pocałować w moje tłuste cztery litery).

      Mnie i Simona wcale to nie zraziło. Zdecydowaliśmy, że i tak zrobimy przyjęcie. Simon beztrosko zapewniał, że te naklejki to tylko środki ostrożności, żeby pierwszy lepszy idiota nie mógł pozwać producenta, gdy przypadkiem spali swoją szopę zimnymi ogniami. Mówił też, że to absolutnie bezpieczne, bo przecież w supermarketach nie sprzedaje się ogni w rozmiarze pokazowym (to sztuczne ognie mają rozmiary? Moc? Jak się je właściwie mierzy? Po huku?), więc jedyne, co może się stać, to że zostaniemy sensacją na naszej ulicy.

      Sąsiedzi pojawili się zgodnie z planem, a ja radośnie nakładałam im kiełbaski i pieczone ziemniaki, wyobrażając sobie, że jestem jak Nigella Lawson – perfekcyjna pani domu i idealna gospodyni.

      Dzieci wymachiwały zimnymi ogniami, przez co na chwilę musiałam porzucić rolę skromnej Nigelli i wrzasnąć:

      – Rękawiczki! Załóżcie rękawiczki! Nie można się bawić zimnymi ogniami bez rękawiczek! Nie dotykajcie palcami części, która się nagrzewa! Nie podpal swojej siostry! Proszę, uważaj! Uważaj! Do jasnej cholery, uważaj z tym, to ogień!

      Potem Simon rozpoczął swój pokaz. Postawił sobie za cel udowodnić, że w domu można zorganizować równie dobry pokaz, co będąc stłoczonym w zabłoconym parku z setkami innych osób. Jeszcze zanim przyszli goście, starannie ustawił fajerwerki w ogrodzie, a potem zapalił wszystkie naraz, żeby startowały jedne po drugich, tak jak na prawdziwym pokazie…

      Okazuje się, że w supermarketach jednak sprzedają sztuczne ognie przeznaczone na pokazy. A surowe ostrzeżenia też nie są tylko środkami ostrożności.

      Początkowe ochy i achy oraz radosne twarze skąpane w świetle sztucznych ogni, szybko zmieniły się w pomruki:

      – Czy to jest bezpieczne?

      – Cholera, był niebezpiecznie blisko mojego domu!

      – Jasna cholera, ten wariat zaraz spali całą ulicę!

      Dzieci płakały, a dorośli zaczęli rozważać uformowanie łańcucha osób z wiaderkami wody do ugaszania pożaru, który roznieciliśmy.

      Sąsiedzi, zamiast gaworzyć wesoło przy ognisku, popijając grzane wino i ekscytując się tym, jak świetnie się wszyscy bawimy, zaczęli w pośpiechu ulatniać się, żeby sprawdzić, czy ich domy przypadkiem nie płoną. W końcu ostaliśmy się tylko Simon, ja, Peter i Jane, skuleni w rogu ogrodu, wpatrzeni w to, jak nasza cicha podmiejska uliczka zamienia się w inscenizację 1980 roku w Bejrucie. Dzieci były pod wrażeniem. Nie słyszałam syren, co oznaczało, że szczęśliwie udało nam się nie spalić żadnej antycznej posesji. Nie przyjechała też policja, żeby wypytywać nas, co sobie myśleliśmy, kiedy odpalaliśmy rakiety i granaty.

      Kiedy fajerwerki przestały strzelać, Simon poczłapał smutno po czarnym pustkowiu, które kiedyś było troskliwie pielęgnowanym przez niego trawnikiem, mrucząc coś pod nosem o poparzeniach na skórze.

      Oczywiście cała wina spadła na mnie, chociaż moim zdaniem za wszystkim stał supermarket. Czego się spodziewali, sprzedając miliony fajerwerków osobie, która śmierdzi benzyną?

      Plusem tej sytuacji był fakt, że prawdopodobnie u wszystkich naszych przepłoszonych sąsiadów zniknęliśmy z listy osób, którym wysyła się życzenia świąteczne, więc i ja będę miała to z głowy. Poza tym mogłam wypić całe grzane wino, jakie zostało, i piszę to już porządnie wstawiona w związku z moim niesłusznym przekonaniem, że w grzanym winie prawie nie ma alkoholu.

Sobota, 7 listopada

      Czuję się niemal tak, jakbym była normalnym człowiekiem z prawdziwym życiem! Jako przyjaciółka dwójki rozwodników, których drugie połówki (DUPKI!) zabierają dzieci w co drugi weekend, mogę wychodzić z nimi na miasto i robić fajne rzeczy. Jest mi przykro, że związki Hannah i Sama się rozpadły, ale bardzo służy mi to, że mogę wyjść z nimi do pubu.

      Po tym, jak omówiliśmy wszystkie mankamenty i błędy popełnione przez byłych partnerów Hannah i Sama, i kilku okrzykach „DUPKI”, kiedy uświadamiali sobie kolejne niesprawiedliwości, które im się przytrafiły, Sam wreszcie przyznał, że miałam rację co do Cholernego Sabatu Czarownic. Okazało się, że Sophie powiedziała Perfekcyjnej Lucy Atkinson, że ma dwóch tatusiów i Perfekcyjna Mama Perfekcyjnej Lucy zapraszała Sophie do siebie już pięć razy. Sophie nie zamierza jednak tam iść, bo nie cierpi Lucy Atkinson, która jej zdaniem ma „głupkowaty wyraz twarzy”, co wydaje się równie dobrym argumentem, jak każdy inny. Pozostałe członkinie Sabatu też zaczęły ostrzyć sobie na niego ząbki. Proponowały mu, żeby „wpadł na kawę”, wciskały domowej roboty „zdrowe muffinki” a pozbawiona jakiegokolwiek taktu, nawet jak na swoje standardy, Fiona Montague (nigdy nie zapomnę, jak powiedziała mi, że „jesteś taka odważna, że wyszłaś z domu bez makijażu, szczególnie, kiedy masz gorszy dzień”, chociaż czułam się wtedy bardzo dobrze i byłam porządnie wytapetowana) zaproponowała, że umówi go ze swoim fryzjerem, „Bo na pewno macie wiele wspólnego, chłopaki!”.

      – One są jak wojownicy ninja – powiedział Sam. – Czasami czuję się jak w grze komputerowej, która polega na tym, że trzeba dotrzeć do szkoły drogą pełną śmiertelnie groźnych zasadzek. Muszę odstawić dzieci, chowając się za żywopłotem przed ninja-Mamuśkami, obrzydliwymi wypiekami, które mi wciskają, i natarczywymi zaproszeniami na przyjęcia z pokazem biżuterii. Jestem gejem, do cholery! Nie jestem pieprzoną drag queen, żeby marzyć o tym, by spędzać wieczory na zachwycaniu się gównianą biżuterią i ględzeniu o niej.

      – Pamiętasz rzemieślnicze cipki? – zachichotała Hannah.

      Nigdy nie zapomni mi tego, że kiedyś wyciągnęłam ją na takie przyjęcie. Z przerażeniem odkryłyśmy, że mamusia „projektantka”, która organizowała imprezę, z powodów znanych tylko sobie stworzyła linię biżuterii na podobieństwo swojej waginy, a wszystko to w ramach celebrowania swojej płodności. Biorąc pod uwagę wręcz bolesne etykietki z cenami za wszelkiej maści waginalną biżuterię (kolczyki, wisiorki, pierścionki i bransoletki), jej muszelka rzeczywiście musiała być bardzo płodna. Na uniesione ze zdziwienia brwi artystka odpowiedziała, że biżuteria jest „rzemieślnicza”, dlatego w kasowaniu kwot zbliżonych do PKB Luksemburga za naszyjnik z brzoskwinką z czystego srebra nie ma nic złego. Podobnych argumentów używa się w kawiarniach: „To bardzo rozsądna cena, ponieważ bekon na kanapce jest ze specjalnej świni, która brała lekcje stepowania, a w wolnych chwilach skakała ze spadochronem”. Czy coś w tym rodzaju.

      Jeszcze nigdy nie widziałam kogoś równie zdegustowanego co Sam, kiedy Hannah opowiadała mu o cipkowej biżuterii. Był chyba jeszcze bardziej przerażony niż Simon (człowiek, któremu słowo „wagina” nie przechodzi przez gardło), ale to pewnie dlatego, że nad Simonem nie ciążyło niebezpieczeństwo, że ktoś będzie próbował zaciągnąć go na jedną z takich imprez.

      Sam spanikował do tego stopnia, że oświadczył, że jedynym lekarstwem,

Скачать книгу