Скачать книгу

co może być panu potrzebne – powiedziała, odłożyła maskę i sięgnęła po następną. – Tu, w Meksyku, nie trzeba mieć uprawnień do nurkowania, ale proponuję wziąć parę podstawowych lekcji, zanim zejdzie pan samodzielnie pod wodę. Prowadzimy zarówno kursy grupowe, jak i indywidualne.

      – Może się zdecyduję – odparł z lekkim uśmiechem. – A póki co, o której zamykasz? – zapytał i zdjął okulary.

      – Kiedy skończę – prychnęła rozzłoszczona, bo uśmiech Jonasa wywarł na niej duże wrażenie. – To Cozumel, panie Sharpe. Nie mamy ściśle określonych godzin pracy. Jeśli nie chce pan wypożyczyć sprzętu ani zapisać się na wycieczkę morską…

      – Umów się ze mną na kolację – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu i nakrył jej dłoń swoją. – Będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

      – Nie, dziękuję – odparła, siląc się na grzeczność.

      – To chociaż na drinka.

      – Nie.

      – Panno Palmer… – zaczął groźnie Jonas.

      Młody prawnik był powszechnie znany ze swojej niewyczerpanej cierpliwości, która wielokrotnie pomagała mu na sali sądowej. Jednak przy Liz temperament zaczynał go ponosić. Musiał jednak porozmawiać sam na sam z tą upartą dziewczyną.

      – Policja w dalszym ciągu nic nie odkryła. Potrzebuję twojej pomocy – powiedział w końcu nieco spokojniejszym tonem.

      Dopiero teraz Liz cofnęła dłoń. O, nie! Nie da się wciągnąć w nie swoje sprawy, nawet jeśli Jonas będzie patrzył na nią tymi swoimi przenikliwymi oczami. Ma swoje życie, swoją pracę i co najważniejsze, córkę, która już niedługo wróci do domu.

      – Nie zamierzam się w nic angażować. Przykro mi, ale nawet gdybym chciała, nie mogę panu pomóc.

      – Proszę tylko o rozmowę.

      – Panie Sharpe – zaczęła Liz, tracąc cierpliwość – mam bardzo mało wolnego czasu. Prowadzenie własnej firmy to nie zabawa, lecz godziny ciężkiej pracy. Jeśli znajdę kilka chwil dla siebie wieczorem, z pewnością nie będę miała ochoty być przepytywana przez pana. A teraz proszę…

      Nie dokończyła, gdyż do sklepu wbiegł podekscytowany chłopak z banknotem w dłoni i w języku hiszpańskim poprosił o płetwy, fajkę i maskę dla siebie i brata.

      Gdy Liz kompletowała sprzęt, chłopiec wypytywał ją, gdzie mają szansę zobaczyć rekina.

      – Rekiny nie mieszkają na rafie koralowej. Ale od czasu do czasu przypływają w odwiedziny – dodała, widząc, że uśmiech znikł z twarzy chłopca. – A jeśli weźmiecie ze sobą okruszki, ryby same do was przypłyną.

      – Mogą ugryźć? – zapytał chłopiec z wypiekami na policzkach.

      – Nie, będą gryzły tylko okruszki – odparła ze śmiechem. – Adios! – zawołała za nim, gdy wybiegł ze sklepu.

      – Świetnie mówisz po hiszpańsku – zauważył Jonas i uznał, że to może mu się przydać.

      – Mieszkam tu od lat – oznajmiła krótko. – A teraz, panie Sharpe…

      Jonas doskonale wiedział, że Liz ma już dość tej rozmowy, musiał więc szybko coś wymyślić, żeby skłonić ją do współpracy.

      – Ile łodzi?

      – Słucham?

      – Ile masz łodzi?

      – Cztery – odparła, wzięła głęboki oddech i postanowiła, że da mu jeszcze kilka minut. – Jedną ze szklanym dnem, dwie dla nurków i jedną przystosowaną do łowienia na głębokiej wodzie.

      – Do łowienia ryb – mruknął Jonas, myśląc, że to powinno pasować do jego planów. – Od kilku lat już tego nie robiłem. Wybrałbym się jutro – zdecydował i sięgnął do portfela. – Ile?

      – Pięćdziesiąt dolarów od osoby za dzień. Ale nie wypłynę z jednym pasażerem, panie Sharpe – powiedziała z pobłażliwym uśmiechem. – To się nie opłaca.

      – Ile osób musi się zgłosić na taki kurs?

      – Przynajmniej trzy. Ale obawiam się, że nie mam nikogo, kto…

      Jonas położył na ladzie dwieście dolarów.

      – Czwarta pięćdziesiątka jest za to, żebyś ty prowadziła łódź.

      Liz spojrzała na pieniądze. Przydałyby się na zakup rowerów wodnych, na które na razie nie mogła sobie pozwolić, choć wiedziała, że konkurencja już je ma. Jeśli chciała się liczyć na rynku… Podniosła wzrok i napotkała intensywne spojrzenie Jonasa. Po krótkim namyśle zdecydowała, że pieniądze nie są warte ryzyka angażowania się w tę sprawę.

      – Przykro mi, ale na jutro mam już inne plany.

      – To niezbyt mądrze rezygnować z zysku, panno Palmer – powiedział, a kiedy dostrzegł wzruszenie ramion, posłał jej chłodny uśmiech. – Nie chciałbym opowiedzieć w hotelu, że w „Czarnym Koralu” źle mnie obsłużono. To dziwne, jak łatwo jest słowami zniszczyć lub rozsławić czyjąś firmę.

      – Czym się pan zajmuje? – spytała Liz, podnosząc pieniądze po jednym banknocie.

      – Jestem prawnikiem.

      – Powinnam była zgadnąć – powiedziała z niewesołym uśmiechem i podała mu odpowiedni formularz. – Znałam kiedyś jednego prawnika. Zawsze dostawał to, na czym mu zależało – dodała, wspominając Marcusa i jego słowa. – Proszę tu podpisać. Wyruszamy jutro o ósmej. Cena zawiera posiłek. Jeśli życzy pan sobie jakiś alkohol, proszę go zabrać ze sobą. Słońce na wodzie opala dość mocno, proponuję więc zaopatrzyć się w specjalny krem – poradziła i zdecydowała, że pora już kończyć rozmowę. – Wraca właśnie jedna z moich łodzi.

      – Panno Palmer… – zaczął niezdecydowanie. – Jeśli zmieni pani zdanie w sprawie kolacji…

      W głosie Jonasa dało się słyszeć wahanie, a on sam nie mógł zrozumieć, dlaczego nie odczuwa satysfakcji, choć udało mu się pomyślnie przeprowadzić cały manewr.

      – Nie zmienię.

      – Zatrzymałem się w „El Presidente”.

      – Doskonały wybór – powiedziała i ruszyła w stronę portu, gdzie właśnie cumowała jej łódź.

      Gdy rano Liz wsiadła na swój skuter, słońce już mocno grzało, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Od wczoraj miała cichą nadzieję, że może jednak będzie padał deszcz.

      – A niech to! – syknęła ze złością.

      Czuła, że Jonas Sharpe nie da za wygraną i spróbuje wciągnąć ją w swoje sprawy. Nawet teraz z łatwością mogła wyobrazić sobie jego cierpliwe spojrzenie i cichy, nalegający głos. Potrafiła docenić jego starania, bo z doświadczenia wiedziała, jak ważny jest upór, stanowczość i cierpliwość, jeśli chce się coś osiągnąć. Ona też posiadała te cechy i dlatego udawało jej się tam, gdzie inni, mniej cierpliwi, wycofywali się zbyt szybko. Nie mogła jednak ulec temu mężczyźnie. Nie było jej stać na taki luksus.

      Przejażdżka dobrze znaną, wyboistą drogą powoli odprężała Liz. Wokół słyszała odgłosy budzących się do życia ludzi. Otwierano sklepy. Przy jednym z nich stał pan Pessado i szukał kluczy. Liz zatrąbiła klaksonem na powitanie. Zjechała w dół ulicy i poczuła zapach morza. Spojrzała we wsteczne lusterko i zauważyła mały błękitny samochód. Dziwne, pomyślała, wczoraj też za mną jechał. Jednak kiedy wjechała

Скачать книгу