Скачать книгу

Adamowa Ostrzeńska, która takie zasługi położyła koło wychowania swych dzieci i tak spokojnie znosiła całe życie przeciwności losu, teraz, gdy mogła zażywać odpoczynku i jakiego takiego spokoju o dzień jutrzejszy, popadła w nieopuszczające ją prawie zdenerwowanie. Żyła była tylko dla dzieci, nie przysposobiła się do niczego więcej i teraz, kiedy dzieci nie potrzebowały już, by żyła dla nich, było jej ciągle smutno. Mieszkała na przemian to u Kociełłów, to u Danielostwa Ostrzeńskich i nigdzie nie czuła się dobrze. Wnuczęta, choć takie małe, miały już swoje na myśli, nie dały sobą powodować, żądały co najwyżej, aby się z nimi bawić, a babcia bawić się nie umiała. Na koniec los jej dopomógł, wygrała ćwierć losu na państwowej loterii klasowej i postanowiła rozpocząć życie na własną rękę. Wynajęła tedy pokoik z kuchnią na Dziadowym Przedmieściu, niedaleko mieszkania córki, i żyła teraz kłopotami, których jej ten byt samodzielny przysparzał. Dnie całe spędzała u Kociełłów, ponieważ o ile tylko nie miała w pobliżu siebie wnuczek, to truchlała na myśl, że im się stanie co złego. Oburzało ją to, że córka wychodzi na lekcje, a znów zabierać jej dziewczynek do siebie nie mogła, bo mówiła, że w jej mieszkaniu jest dla dzieci za ciasno. Zresztą hodowała kaktusy i bała się, że jak się dzieci rozdokazują, to jej poobtrącają kwiaty, pozrzucają doniczki. Zaś przesiadując u Kociełłów drżała, że przez ten czas zostanie okradziona. Trzymała więc u siebie służącą, która doglądała kaktusów, patrzyła przez okno i gotowała sobie na kuchence strawę, gdyż babcia i jadała u Kociełłów. W nocy łóżko tej służącej, potulnej, niedorosłej dziewczyniny, było przysuwane do drzwi i stawiane tak, aby się ona musiała w każdym razie obudzić, gdyby kto się zaczął do drzwi dobierać. Mimo tej ostrożności babcia nie sypiała całe noce, paliła światło, zażywała krople i jak wybawienia czekała świtu. Lucjan Kociełł, który był dosyć porywczy w wypowiadaniu zdania, rzekł raz na to jej niesypianie:

      – Nasza babcia po prostu się boi. Najlepiej by zrobiła, żeby się z powrotem do nas przeniosła.

      Teresa milczała, lecz myślała to samo. Starsza pani Ostrzeńska nigdy dotąd nie żyła bez kogoś bliskiego, czyja obecność wydaje się zawsze najskuteczniejszą bronią na wszystkie niebezpieczeństwa. I nie o złodzieja tu szło. Ona się bała, krótko mówiąc, świata, a nawet wszechświata, którego czarnym bezmiarem czuła się w nocy objęta, z którym się czuła w ciemnościach sam na sam, bezradna i nieszczęśliwa wobec jego przygniatającej straszności.

      Tak może było, ale raptowne odkrycie tej prawdy przez Lucjana przyprawiło babcię o cierpkie myśli i rozpacz. Płakała przez kilka dni, że własne dzieci zazdroszczą jej spokojnego kąta, do którego na starość doszła. Gdy zaś, chcąc ją pocieszyć, zaczęto wynajdować dobre strony owego kąta, płakała, że pragnęłyby ją widzieć jak najdalej od siebie, a może w trumnie. Tak więc trudno jej było trafić do przekonania, a trzeba było uważać, żeby jej nie zaszkodzić, bo zdrowie jej znacznie się w ostatnich czasach pogorszyło. Cierpiała na ciągłe bicie serca i ratowała się przykładaniem zmoczonej w wodzie i wyżętej chusteczki, a teraz to już i chusteczka, i różnego rodzaju krople ciągle były w robocie.

      W tym stanie ducha powitała przyjazd Niechciców jak zapowiedź lepszej przyszłości.

      – Tyś była zawsze moim najdroższym, najukochańszym dzieckiem – rzekła do pani Barbary i nabrała przekonania, że dopiero u Bogumiłów odżyłaby, poczułaby się znów, jak dawniej, szczęśliwą.

      – Terenia i Lucjan mnie nie cierpią – mówiła rozżalona. – Nie wiem, co ja im zawiniłam, ale stracili do mnie serce.

      – Terenia? – oburzyła się pani Barbara. – Mamo, co też mamusia mówi!

      – Ja wiem, to straszne, ale tak jest, cóż robić. Daniel też mnie nie lubi, ale on uważa za wroga każdego, kto chodzi po świecie. On by chciał, żeby po nim jedna Michasia chodziła. A ona właśnie tylko ten świat ma w głowie.

      Bogumił przypadł starszej pani Ostrzeńskiej tak bardzo do serca, że aż dla niego zabłysła. Ubrała się w swą najpiękniejszą suknię z aksamitnym kaftanem, z koroneczkami u rękawów i pod szyją, zapięła się starą broszą z granatów, a w uszy włożyła takie same kolczyki. Były to jedyne klejnoty, które udało się, gdy przyszły lepsze czasy, wykupić, gdyż zostały były kiedyś sprzedane za pośrednictwem pewnej Żydówki, Bądźzdrówki[109], a ta była tak przywiązana do wielmożnej pani Ostrzeńskiej, że obiecała je w razie potrzeby choć spod ziemi wykopać – i wykopała.

      Ale pani Adamowa dobyła dla nowego zięcia, co miała najlepszego, nie tylko ze swej komody, ale i z samej siebie. Oczarowała go swą rozmownością, dowcipem, bystrym umysłem, a nade wszystko znajomością wiejskich stosunków. Widać było od razu, że jej na wsi zbiegł spory kęs życia i choć tyle lat przebywała już w mieście, nic wiejskiego nie było jej obce. Bogumił chętnie o wszystkim z tymi tu ludźmi mówił, a jak nie wiedział, co mówić, to chętnie słuchał, ale dopiero z teściową przemówili do siebie, jakby byli z jednego domu.

      Bogumił rad był jej za to chociaż nieba przychylić i nadmierna usłużność go zgubiła. Od razu pierwszego dnia zauważył, że babcia coraz to przykłada rękę do piersi i to ją mocno przyciska, to palcami uderza i przebiera po aksamitnym staniku. I że wtedy przynoszą jej ukradkiem zmoczoną chusteczkę, którą ona sobie wsuwa niepostrzeżenie w zanadrze. Zastanawiał się nawet, czy od tego bielizna nie jest mokra, a raz, kiedy tak sobie zaczęła rękę przykładać i oglądać się, a nikt nie podążył z chusteczką, on to uczynił. Widział, że tę chusteczkę ktoś położył na oknie, wziął ją stamtąd, zanurzył świeżo w dzbanku, wyżął i podał. Lecz starsza pani Ostrzeńska obraziła się, spojrzała na niego nieprzyjaźnie i zapytała srogo:

      – A Bogumił na co mi to podaje? Ja szukam tabakierki.

      I od tej chwili przez dwa następne dni pobytu Niechciców była już ciągle nieswoja.

      Gdy nazajutrz pani Barbara odwiedziła matkę w jej domu, zastała ją siedzącą śród czerwono kwitnących kaktusów, zażywającą tabakę, kichającą i tonącą we łzach.

      – Mamusiu – spytała – nad czym mama tak płacze?

      – Płaczę, kochanku, nad tobą – wyznała – bo mi cię żal. Masz, owszem, dobrego męża, alem cię mogła wydać przecie za człowieka wykształceńszego i nie na taki koniec świata, i nie na takie marne, bądź co bądź, stanowisko. Czy ja kiedy myślałam, że moje dziecko będzie służyć we dworze?

      – Jak to „czy ja myślałam”? Przecież mama wiedziała, za kogo idę za mąż – odparła pani Barbara zgnębiona.

      – Tak – westchnęła matka – wiedziałam, ale się bałam przeszkadzać. Bałam się brać tego na swoją odpowiedzialność.

      – No więc tym bardziej nie ma co płakać. Ja się czuję szczęśliwa, a zajęcie Bogumiła nie jest niczym gorszym niż to, co robią inni, Lucjan… Daniel. Oni też nie są ludźmi niezależnymi.

      – Jest czymś gorszym – zapłakała na nowo pani Ostrzeńska. – Stefania Holszańska słusznie mówi, że to tak, jakby się zostało lokajem w domu, w którym się było panem. Tu wszyscy tak mówili, wszyscy uważali, że zrobiłaś mezalians.

      – Ach, wszyscy tak mówili? – rzekła pani Barbara, blednąc i zamilkła. Bała się denerwować sama i bała się zaszkodzić matce na serce.

      – Mamo – poprosiła jedynie, rozdrażniona – niechże mama tak nie kicha i nie zażywa tak dużo tej tabaki.

      – Kiedy ja się, kochanku, tym tylko ratuję od kataru.

      – Ale to przecież musi szkodzić na serce. Od tego kichania można dostać ataku, to jest ataku nie, ale w nosie może co pęknąć.

      – Nie u mnie, kochaneczku – odparła starsza

Скачать книгу