ТОП просматриваемых книг сайта:
Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
Читать онлайн.Название Przyjaźń absolutna
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-250-6
Автор произведения Джон Ле Карре
Жанр Поэзия
Издательство OSDW Azymut
– Proszę wejść – mówi Mustafa czystą bawarszczyzną. – Zapraszamy. Ale jak pan tknie mamę, zabijemy pana.
Przez następne dziesięć tygodni Mundy śpi na rozkładanej kanapie Mustafy w przechodnim pokoju – nogi wystają mu daleko nad podłogę. Mustafa śpi z mamą. Zawsze ma pod ręką kij baseballowy – to na wypadek gdyby Mundy’emu zebrało się na amory. Z początku Mustafa nie chce chodzić do szkoły, więc Mundy bierze go do zoo albo gra z nim w piłkę na rzadkim trawniku przed domem. Zara siedzi w domu i powoli dochodzi chyba do siebie, na co bardzo liczy Mundy. Sam zaczyna stopniowo grać rolę wychowawcy muzułmańskiego dziecka i platonicznego opiekuna kobiety po przejściach, w dodatku pohańbionej. Sąsiedzi, początkowo podejrzliwi względem tego ciągle śmiejącego się Anglika, zaczynają go tolerować, a Mundy ze swej strony robi, co może, by odciąć się od znienawidzonej kolonialnej przeszłości swej ojczyzny. Żyją z pozostałych mu siedmiuset euro i tych groszy, które Zara dostaje od rodziny z Turcji i od niemieckiej opieki społecznej. Wieczorami Zara gotuje, co sprawia jej wyraźną przyjemność; Mundy gra przy niej rolę podkuchennego. Ona z początku się nie zgadza, potem niechętnie mu pozwala. Wspólne gotowanie staje się najważniejszą chwilą dnia. Zara śmieje się coraz częściej, co mimo wybitych zębów jest dla Mundy’ego darem niebios. Już zdążył się dowiedzieć, że dziewczyna marzy o tym, by zostać pielęgniarką.
Któregoś dnia rano Mustafa oświadcza, że jednak pójdzie do szkoły. Mundy go odprowadza, Mustafa z dumą przedstawia go nauczycielowi jako swojego nowego ojca. W tym samym tygodniu pierwszy raz cała trójka idzie razem do meczetu. Mundy już sobie wyobraża złoconą kopułę z minaretem, więc jest tym bardziej zdumiony, gdy znajduje się w wykafelkowanej salce na górnym piętrze odrapanej kamieniczki wciśniętej między sklep z sukniami ślubnymi, sklepik halaal i komis elektryczny. Pamięta, by na nikogo nie kierować stóp i nie ściskać dłoni kobiet, tylko kłaść prawą dłoń na sercu i pochylać głowę na znak szacunku. Zara oddala się w stronę pomieszczenia dla kobiet, Mustafa bierze Mundy’ego za rękę, prowadzi go pomiędzy mężczyzn i poucza, kiedy ma wstać, kiedy się skłonić, a kiedy klęknąć i dotknąć czołem trzcinowej maty, która zastępuje ziemię.
Mustafa jest dozgonnie wdzięczny Mundy’emu, bo dotąd musiał siedzieć osobno, z mamą i mniejszymi dziećmi. Teraz dzięki Mundy’emu znalazł się na dole, wśród mężczyzn. Po skończonych modłach może wraz z Mundym witać się z każdym z obecnych i odwzajemniać życzenie, by modlitwy zostały wysłuchane w niebie.
– Ucz się, a Bóg obdarzy cię mądrością – poucza Mundy’ego na zakończenie młody postępowy imam. – Kto się nie uczy, ten pada pastwą niebezpiecznych błędów. To pan jest mężem Zary?
Mundy ma dość przyzwoitości, by się zarumienić i zamruczeć, że no właśnie ma nadzieję, że może wkrótce…
– Nie chodzi o samą formalność, tylko o odpowiedzialność – zapewnia imam. – Miłość to odpowiedzialność. Kto jest odpowiedzialny, tego Bóg nagradza.
Tydzień później Zara dostaje pracę w kebabiarni na dworcu. Jej szef szybko się przekonuje, że nie uda mu się pójść z nią do łóżka, za to może na niej polegać. Zara nosi chustę na głowie i wkrótce zostaje najlepszą pracownicą; wolno jej nawet przyjmować pieniądze, w końcu chroni ją ten wysoki Anglik. Mija jeszcze parę tygodni i Mundy’emu też udaje się gdzieś zaczepić: zostaje przewodnikiem w Linderhofie. Dzień później Zara idzie sama w odwiedziny do postępowego młodego imama i jego żony, a po powrocie zamyka się na godzinę z Mustafą. Jeszcze tego samego wieczoru za zgodą wszystkich zainteresowanych Mustafa i Mundy zamieniają się łóżkami. Mundy’emu różne rzeczy w życiu się przytrafiały, ale jest przekonany, że żadna z nich nie napełniła go takim zadowoleniem. Jego miłość do Zary nie ma granic. Mustafę kocha równie mocno, a najbardziej za to, że chłopak kocha swoją matkę.
Otwiera się barierka i rusza do przodu anglojęzyczny tłum – zwykła wielokulturowa zbieranina: Kanadyjczycy z czerwonymi liśćmi klonowymi na plecakach, Finowie w zbyt ciepłych kurtkach i czapeczkach golfowych, Hinduski w sari, australijscy farmerzy i ich wysuszone na słońcu żony, starzy Japończycy z minami nie wiedzieć czemu wiecznie smutnymi. Mundy zna ich na pamięć, wie, jaki kolor ma każdy autobus wycieczkowy, jak się nazywają ich pazerni przewodnicy, którzy myślą tylko o tym, by zwabić swych podopiecznych do kiosków z pamiątkami i zarobić na prowizji. Dziś w tej menażerii brakuje tylko amerykańskich nastolatków z drutem kolczastym na zębach, ale Ameryka właśnie świętuje swoje Zwycięstwo nad Złem – ku rozpaczy niemieckiego przemysłu turystycznego. Mundy zdejmuje melonik i unosi go nad głowę, staje na czele swej trzódki i prowadzi ją ku głównemu wejściu. W drugiej dłoni dzierży drewnianą skrzynkę, którą sam sklecił w kotłowni bloku. Inni przewodnicy wygłaszają wstępne przemówienie ze schodów, ale Ted Mundy nie, bo jego obowiązuje tradycja Hyde Parku. Rzuca skrzynkę na ziemię, dziarsko na nią wskakuje i teraz jeszcze bardziej góruje nad swą publicznością.
– Proszę do mnie wszystkie osoby mówiące po angielsku. A raczej słuchające po angielsku, chociaż o tej porze dnia, szczerze mówiąc, naprawdę wolałbym, żeby to państwo mówili. Cha, cha! To żart, oczywiście. – Celowo nie mówi głośno, żeby musieli się uciszyć. – Zapewniam państwa, jeszcze nie padam. Proszę państwa, aparaty fotograficzne tak, kamery wideo niestety nie. Tak, proszę pana, pana też to dotyczy. Proszę mnie nie pytać dlaczego, ale moi chlebodawcy są przeświadczeni, że jeśli tylko ktoś wyciągnie kamerę, zaraz będą nas ciągać po sądach za przywłaszczanie sobie cudzej własności intelektualnej. Ustawowa kara: stryczek, i to publicznie.
Nikt się nie śmieje, ale też Mundy się tego nie spodziewa, bo jego słuchacze spędzili najpierw cztery godziny ściśnięci jak sardynki w autokarze, a potem jeszcze godzinę, stojąc w kolejce w pełnym słońcu.
– Proszę bliżej, drodzy państwo, jeszcze bliżej. Tu koło mnie jest jeszcze sporo miejsca, drogie panie – zwraca się do grupki emerytowanych nauczycielek ze Szwecji. – Czy młodzi panowie mnie słyszą? – To do kilku kościstych nastolatków zza niewidzialnego kordonu, z Saksonii. Przez pomyłkę trafili do niewłaściwej grupy, lecz postanowili zostać i skorzystać z darmowej lekcji angielskiego. – A, słyszą. Doskonale. A pan mnie widzi? – zwraca się do malutkiego Chińczyka. – Widzi. Jeszcze jedna gorąca prośba, drodzy państwo. Chodzi o handies, proszę państwa, bo tak nazywamy w Niemczech telefony komórkowe. Bardzo proszę upewnić się, czy są wyłączone. W porządku? Więc może ten pan na końcu zamknie za nami drzwi i zaczynamy. Dziękuję.
Gaśnie słońce, w sztucznym mroku rozbłyskują tysiące żarówek odbitych w lustrach o złoconych ramach. Zaraz zacznie się najwspanialsza chwila Mundy’ego – jedna z ośmiu każdego dnia.
– Bardziej spostrzegawczy z państwa na pewno zauważą, że stoimy w dość skromnym holu Linderhofu. Jeszcze nie w pałacu Linderhof, drodzy państwo, bo hof to gospodarstwo, a pałac, w którym teraz się znajdujemy, został zbudowany na miejscu pewnego gospodarstwa. Ale skąd się wzięło to Linder? zapytamy. Czy mamy wśród nas filologa? Specjalistę od słów? Znawcę starych znaczeń?
Nie mamy, i bardzo dobrze, bo Mundy rozpoczyna właśnie jedną ze swych nieformalnych improwizacji. Z niewiadomych jemu samemu powodów nigdy jakoś nie potrafi trzymać się tematu. Może taki już jest. Czasem sam siebie zadziwia, co zresztą pozwala mu uciec na chwilę od innych, bardziej natrętnych myśli, na przykład o Iraku albo o groźnym liście z banku w Heidelbergu, który w dodatku przyszedł równocześnie z upomnieniem z ubezpieczalni.
– Istnieje