Скачать книгу

umowę śmieciową w wymiarze ćwierć etatu, pierwszy miesiąc pracy za darmo albo handel obnośny perfumami po domach.

      Place z ruinami fabryk i hut gniły i rdzewiały, z kopalń wyjeżdżały wózki z ostatnimi tonami węgla. Żegnał je gniew, ale przede wszystkim rezygnacja. Miasta pustoszały po upadku jednego lub kilku największych żywicieli. Wyjeżdżano po nowe szanse, nowe nadzieje, nowe rozczarowania. Tym, którzy zostali, pozostawał codzienny widok ogołoconych z resztek metali ścian fabrycznych ruin, pustych stołówek, zakładowych kin, które nie pokażą już ani jednego filmu, zapomnianych przychodni. Tak jakby nigdy nie było tutaj ludzi, którzy ożywiali je rozmową i pracą. Jakby nigdy nie mieli powrócić.

      Mówiło się o zmierzchu przemysłu a świcie – usług. Nagle wszyscy mieliśmy pracować w usługach i wykształcić tak zwane umiejętności miękkie. Mówiło się o karierze, sukcesie, innowacji. Potem o tym, że może jednak ten przemysł nie był aż tak psu na budę i oto robić go będziemy od nowa, ale – jako że naszym polskim rękom, choć spracowane, trochę to nie wychodzi – zrobi go nam tutaj, na naszej ziemi, zagraniczny inwestor. W specjalnej strefie ekonomicznej.

      A my go zwolnimy z podatków i rozścielimy czerwony dywan, żeby tylko nie uciekł i zatrudnił te sto osób z okolicy. Bo zagraniczne przecież lepsze, zachodnie. Bardziej błyszczy. Mniej śmierdzi towotem.

      Historia tych wszystkich fabryk plecie się niemal identycznie. 1990, 1992, 1995, 2000, 2002 – magiczne powtarzalne daty. Daty końca – wniosku o upadłość, zajęcia majątku firmy przez syndyka masy upadłościowej, wykreślenia z rejestru KRS. Czasem po drodze błyska jakiś protest, strajk, ostatnia próba, ale przykrywa ją fala masowych zwolnień, przekształceń własnościowych, zmiany spółki akcyjnej na taką z ograniczoną odpowiedzialnością i z powrotem. Akta osobowe i finansowe tych zakładów zajmują całe regały w Archiwum Zakładowym Zlikwidowanych Przedsiębiorstw Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego. I wszystkich innych urzędów wojewódzkich.

      Zagłębie Dąbrowskie to ziemia, która, choć funkcjonuje w cieniu Górnego Śląska, doświadczyła ogromnego rozwoju przemysłu, po czym ogromnej krzywdy, gdy zwinięto go w krótkim czasie niemal do zera. Jest świetnym, choć bolesnym, przykładem diabelskiego młyna polskiej terapii szokowej. Trąba powietrzna balcerowiczowskiej transformacji zostawiła tu pustawe miasta, zrujnowane fabryki, niewypłacalne huty i żadnej kopalni. Zostawiła Zawiercie, gdzie zatrudniające 30 osób przedsiębiorstwo uchodzi za „duże”, Sosnowiec, skąd pomiędzy 1990 a 2014 rokiem wyjechało 50 tysięcy mieszkańców, i Dąbrowę Górniczą, studwudziestotysięczne miasto bez czynnego dworca kolejowego. Zostawiła za sobą Będzin, najpierw zlikwidowawszy tam przemysł obuwniczy i cukierniczy.

      Zostawiła wiele mniejszych miejscowości, gdzie ludzie prasowali drelich i szli codziennie do ciężkiej, ale pewnej pracy.

      PUNKT WYJŚCIA, PUNKT POWROTU

      Linie demarkacyjne rzadko są proste jak od linijki.

      Nawet jeśli tożsamość da się łatwo określić, zważyć, opisać i opieczętować – ty jesteś Ślązak, ty Zagłębiak, ty Mazur – to im głębiej spróbujemy zajrzeć, tym więcej pojawi się niejasności. Granice historyczne nie muszą wcale pokrywać się z geograficznymi, zwłaszcza obecnymi. Drobiazgi, pozornie nieistotne z punktu widzenia człowieka z innej części kraju, w miejscach, których dotyczą, mają ogromne znaczenie.

      Bo też nawet jeśli jak od linijki oddzielimy Zagłębie Dąbrowskie od Górnego Śląska (choć musiałaby to być linijka załamująca się pod nieoczekiwanymi kątami), kierując się zarysami rzek i dzieląc ziemię na to, co „do Brynicy” i „za Brynicą”, to już z drugiej strony, od Częstochowy, nie będzie to takie łatwe.

      Być może wszystkie regiony są po prostu jak puzzle, jak podzbiory: zazębiają się, zachodzą na siebie i wciskają jedne w drugie klinem, który w dodatku, w zależności od tego, kto patrzy i interpretuje, może być ruchomy. Ale poszukiwania silnej identyfikacji lokalnej tutaj nie słabną, a nie ułatwiają ich granice kulturowe, językowe i społeczne. Niby proste – na Górnym Śląsku jest inna architektura, zwyczaje, odrębny język. Wystarczy przejechać niezbyt imponujący rozmiarami ciek pomiędzy Katowicami a Sosnowcem i zaczyna się inny krajobraz, inne budynki, inni ludzie.

      Ale nie wszyscy i nie zawsze są pewni. Badacze nazywają taką niepewność „dysonansem interpretacyjnym granic regionu”.

      Ludzie, którzy się tu urodzili, wiedzą, gdzie jest Zagłębie, a gdzie Śląsk. Inni szukają prostych kluczy i zauważają to, co najbardziej rzuca się w oczy, czyli od zawsze silny kulturowo i gospodarczo Górny Śląsk – nowe wielkie województwo, które nosi przecież nazwę „śląskie”, i aglomerację połączoną w pozornie jeden oddychający wspólnym układem oddechowym organizm. Przy takim rozkładzie uwagi nie ma miejsca na Zagłębie Dąbrowskie. Ani w nazwie administracyjnej województwa, ani w powierzchownych wrażeniach turystów i przybyszów z innych stron.

      Dysonansowi sprzyjają częste po wojnie zmiany administracyjne. Różne gminy włączano w obręb pewnych jednostek, choć nigdy nie były ich historyczną czy geograficzną częścią: łączono kilka rozrzuconych tu i tam wsi w jedno miasto, przyłączano gminę do miasta leżącego dalej niż najbliższe – to, na które mieszkańcy od zawsze się orientowali. Po kilku lub kilkunastu latach odłączano z powrotem, odbierano prawa miejskie albo znaczenie i splendor – bo upadł zakład, bo nowa władza zrobiła z gromad gminy czy powiaty i kto inny dostąpił zaszczytu. Bo gdzieś tam, na górze, w stolicy, ktoś doszedł do wniosku, że czterdzieści dziewięć województw się nie opłaca i najlepiej będzie, gdy powstanie szesnaście ogromnych.

      Ludziom powiedziano, że teraz są w katowickim. Albo w śląskim. Albo w częstochowskim. Że mają nową stolicę województwa, do której wcale niekoniecznie jest bliżej. Że, mieszkając pod Żywcem czy Kłobuckiem, muszą się nagle zainteresować jakimiś Katowicami, w których wcześniej bywali pewnie dwa razy do roku na większych zakupach.

      Jest taki kultowy dialog z jednego z polskich filmów – dwóch mężczyzn żartuje, że mieszkańcy Katowic przenieśli się na trzy lata do Stalinogrodu, i to nie ruszając się z domu. To samo spotkało mieszkańców Jury Krakowsko-Częstochowskiej czy okolic Cieszyna. Podciągnięto ich administracyjnie pod termin „Śląsk”. Przeniesiono sztucznie centrum regionu, co nikogo specjalnie nie obeszło, bo każdy wie, gdzie bije faktyczne serce jego ziemi. Ale nazwa już ma znaczenie, a w przypadku województwa śląskiego nie ujęto w niej wcale innych ziem, które stanowią jego sporą część.

      Ma też znaczenie, jak daleko jest do stolicy województwa, dokąd nagle przeniesiono część urzędów, większe kliniki, czasem nawet biura paszportowe. Ma znaczenie, jak szybko i w jakich warunkach można się tam dostać pociągiem czy autobusem. Ma znaczenie, kto i jak dzieli środki z centrali.

      Przez prawie rok rozmawiałam z Zagłębiakami i Ślązakami o tym, gdzie leży i czym jest Zagłębie. O ile rdzenni mieszkańcy tych regionów mają świadomość, gdzie mieszkają i gdzie zaczyna się „ta druga ziemia”, o tyle nowo przybyli już mniej – temat wyczerpuje dla nich fakt, że są zameldowani w województwie śląskim. To ten drogowskaz, wygodny skrót, także dla pytających z innych części Polski.

      Ale nam potrzebna jest inna strzałka. Trochę mniejsza, bardziej zardzewiała i zaniedbana. Gdzie leży Zagłębie? Czym jest? Co to za ziemia?

      Jak to zwykle bywa, ilu badaczy, tyle ujęć. W przypadku Zagłębia splątanie linii demarkacyjnych, tych oczywistych i tych subtelnie, lekko zarysowanych, jest tak silne, że ich rozplecenie i ułożenie z nich jasnych, wyraźnych granic staje się właściwie niemożliwe. Historycy mówią co innego niż etnografowie. Geografowie potrząsają cyrklem i linijką, odgrażając się, że nie oddadzą ani piędzi ziemi. I to ci ostatni upierają się przy ujęciu najwęższym, najbardziej

Скачать книгу