ТОП просматриваемых книг сайта:
Święte krowy na kółkach. Jacek Fedorowicz
Читать онлайн.Название Święte krowy na kółkach
Год выпуска 0
isbn 978-83-8032-139-7
Автор произведения Jacek Fedorowicz
Жанр Эссе
Издательство OSDW Azymut
Nie jestem więc entuzjastą reklam, chciałbym tylko zaproponować traktowanie ich ze zrozumieniem, pewnym pobłażaniem, czasem jako zło konieczne, a czasem jako elementu dającego trochę koloru i optymizmu.
Na koniec pociecha dla warszawiaków cierpiących z powodu reklam. Byłem niedawno – tak mi się szczęśliwie ułożyło – w Wenecji. Idę ja sobie na plac św. Marka i co widzę? Potężny kawał fasady Pałacu Dożów przykryty od góry do dołu olbrzymią reklamą nowych modeli samochodu Lancia. Pod spodem remont. Słynny Most Westchnień ledwo wyziera spod płacht. A po drugiej stronie, na jakimż to tle setki turystów mogą oglądać kolumnę ze wspaniałym, dumnym, skrzydlatym weneckim lwem? Na tle ohydnego faceta reklamującego zegarki marki Swatch. No i trudno. Trzeba się z tym pogodzić, tłumacząc sobie, że może dzięki temu to wszystko jeszcze jakiś czas postoi.
Warszawa odkrywana składakiem
W tym roku przypada osiemdziesiąta rocznica urodzin Stanisława Barei. Staszek (przyjaźniliśmy się i współpracowaliśmy przy kilku filmach) urodził się w Warszawie przy ulicy Sieleckiej. Rodzina była solidna, mieszczańska, Staszek odebrał więc staranne patriotyczne i zdecydowanie antysocjalistyczne wychowanie, co niewątpliwie daje się odczuć w jego filmach. Maturę robił w Jeleniej Górze, studiował w Łodzi, a filmy kręcił na ogół w Warszawie. Prowokacyjnie twierdził, że najchętniej na Mokotowie, blisko domu, żeby móc wpaść w przerwie na obiad własnej roboty. Był smakoszem i kucharzem natchnionym. Gdyby go wylali z reżyserii (raz rzeczywiście o mało co nie usunęli go jako wroga klasowego), na mur-beton zostałby restauratorem. Ale to były tylko żarty z tym obiadem. Naprawdę pieczołowicie dobierał plenery, tak zwane obiekty istniejące, wnętrza, i zawsze robił to osobiście.
Jeździł po całej Warszawie na rowerku typu składak (małe kółka, potwornie ciężki, bez przerzutek) i wyszukiwał. Nie lubił budowanych dekoracji. Uważał, że nic nie zastąpi autentyku. W Nie ma róży bez ognia wszystko kręciliśmy w prawdziwych obiektach i nędza socjalistycznego budownictwa wyłazi tam z każdego kadru. A kiedy zależało mu na radosnym nastroju (bohater dochrapał się prawdziwego mieszkania), to czekał długo, aż zakwitną magnolie na placu Trzech Krzyży. Prawdziwe oczywiście, choć ówcześni reżyserzy potrafili zamawiać sobie wszystko u scenografów, łącznie ze słoneczną plażą w styczniu. Pokazał to Staszek w Misiu na przykładzie kota przebranego za zająca. Staszek był swego rodzaju odkrywcą: w Mężu swojej żony chyba jako pierwszy efektownie sfilmował szerokie schody prowadzące od dawnego pałacu Branickich do parku przy Rozbrat i zapoczątkował ich wielką karierę. Schody grały potem w niezliczonej liczbie filmów, a nawet w reklamach – w takiej reklamówce na przykład wbiegał na nie Piotr Fronczewski; i na tym się na pewno nie skończy się ich kariera.
Kiedyś Bareja chciał nakręcić film całkowicie poświęcony Warszawie. Coś w rodzaju komediowej wersji Robinsona warszawskiego (tytuł pierwotny, zmieniony potem na Miasto nieujarzmione, bardziej odpowiadający zawartości filmu po propagandowych poprawkach) – był to film z Janem Kurnakowiczem, który ukrywa się w ruinach Warszawy po kapitulacji Powstania. Tym razem Robinsonem w bezludnej resztce miasta miałem być ja. Miałem wątpliwości, czy taki temat można łączyć z komedią gagów; Staszek przekonywał, że można i że nawet łatwiej będzie przemycić to, co obaj myślimy o Armii Czerwonej i jej roli w wykańczaniu miasta. Któregoś dnia przyszedł do mnie rozemocjonowany, bo odkrył, że na Książęcej są świetnie zachowane stare szyny tramwajowe (przed Powstaniem Warszawskim kursowała nimi „dwójka”) biegnące od Nowego Światu w dół aż do Ludnej, a ponieważ – przekonywał – wciąż są na chodzie stare tramwaje, to musimy wstawić do scenariusza scenę, w której wagon przypadkiem się uruchamia na szczycie i w szaleńczym pędzie zjeżdża w dół ze mną (usiłującym go zatrzymać) na pokładzie. Obaj uwielbialiśmy Bustera Keatona i Harolda Lloyda i dużo sobie po tej scenie obiecywaliśmy. Nie dali nam tego nakręcić. I wielu innych scenariuszy. Niestety. Staszek nie doczekał lepszych czasów.
Od wspomnień opędzić się nie sposób…
Pierwszy obrazek w życiu, który zapamiętałem, pochodzi z września 1939 roku. Nie wiem, czy dziecko niewiele ponaddwuletnie mogło w ogóle coś zapamiętać. Wciąż mi się jednak wydaje, że tak, pamiętam wnętrze wiejskiej chaty, rodzinę dającą znaki, żebym nie podchodził do okna, i sznur niemieckich motocyklistów na szosie. Nasze chwilowe schronienie znajdowało się na prawym brzegu Wisły – w Cegłowie. Rodzina usiłowała oddalić się od Niemców, którzy, owszem, byli spodziewani (przez chwilę!) w zachodniej części kraju, no ale żeby mieli sforsować Wisłę? W to nikt w rodzinie nie wierzył.
Pytałem ojca po wojnie, co czuł i co czuli jego koledzy, oficerowie rezerwy, kiedy – broniąc Gdyni – zaczęli przegrywać. Odpowiedź była krótka: bezbrzeżne zdumienie. Przecież Polska tak wspaniale się rozwijała! Rodzice przed wojną jeździli na plażę w Copotach (tak zawsze nazywali Sopot) i z pewną wyższością patrzyli na podobnych im młodych Niemców, którym powodziło się wtedy gorzej.
No cóż. Niemcy, zamiast dobrze zarabiać, pod presją hitlerowskiego totalitaryzmu oddawali wszystko na zbrojenia, dzięki czemu we wrześniu 1939 roku mogli przedefilować przede mną na motocyklach.
Potem dziadkowie i mama ze mną wrócili na lewy brzeg, na Czerniakowską i – nie tracąc optymizmu – pogrążyli się w czekaniu na inwazję sojuszników zachodnich. Uczciwie powiem, że to już nie z moich wspomnień osobistych; baaardzo dobrze myślę o mojej pamięci, ale wszystko ma swoje granice.
O wrześniu 1939 roku opowiadała mama. Ale starała się omijać wszystko, co tragiczne. Najlepiej zapamiętała pewnego warszawiaka, który podczas jednego z pierwszych bombardowań gnał ulicą, w panice ściskając to, co porwał z domu jako rzecz najpotrzebniejszą: telefon. (Młodzieży współczesnej dopowiadam, że nic był on komórkowy).
Dopiero niedawno, oglądając archiwalne zdjęcia Warszawy z lat 1939–1944, zobaczyłem, jak wielkie były zniszczenia w pierwszej fazie wojny, ile było gruzów, rumowisk i szczerbatych ulic, co zupełnie nie zgadzało mi się z mocno utrwalonym w głowie obrazem Warszawy przedpowstaniowej, miasta pięknego i przede wszystkim niezniszczonego. Mógł ten obrazek powstać już potem, pod wpływem przejmującego kontrastu między Warszawą przed i po Powstaniu, ale mógł też być wynikiem odpowiedniego doboru tras; mama, prowadzając mnie do parku Ujazdowskiego czy do przedszkola na Marszałkowską, zapewne starannie omijała gruzy.
Co się odwlecze, to nie uciecze. Gruzy w pełnej krasie dopadły mnie we wrześniu 1944 roku. Zaczęły powstawać w przyspieszonym tempie na moich oczach. Do 10 września na Czerniakowskiej, róg Okrąg był względny spokój. Później się zaczęło. Uciekliśmy do wyższej części Śródmieścia i potem skądkolwiek uciekaliśmy, wszędzie zostawialiśmy za sobą już tylko stertę gruzów. Dobrze, że bez nas. Powstanie zastało nas w Warszawie, bo – tak jak w 1939 z Warszawy do Kobyłki – w roku 1944 przemieściliśmy się pospiesznie, tyle że w kierunku odwrotnym: z letniska w Świdrze do Warszawy. Był ostatni dzień lipca 1944 roku. Pamiętam: wszyscy stwierdzili, że „w mieście będzie bezpieczniej”…
Rocznicowo
W sierpniu mamy dwie ważne