Скачать книгу

zwiadowcę, ale mu nie będzie przeszkadzał w śledzeniu. Potem zobaczy nadchodzących nieprzyjaciół i pozwoli im wejść do parowu. Jeżeli Old Shatterhand nie popełni jakiegoś błędu, to połów uda się nam z pewnością.

      – Będę ostrożny, jak tylko można.

      Słońce dokonało już prawie swej dziennej wędrówki i za godzinę należało się spodziewać zmierzchu. Udałem się więc w drogę z Dickiem, Willem i z moimi Apaczami.

      W kwadrans potem spostrzegliśmy brzozę i weszliśmy w las. Stamtąd, usiadłszy pod drzewami, mogliśmy widzieć nadchodzących Kiowów. Nie mieliśmy powodu obawiać się, by nas spostrzegli, gdyż należało przypuszczać, że wejdą do parowu z drugiej strony.

      Apacze milczeli, a Stone i Parker rozmawiali ze sobą po cichu. Byli pewni, że Kiowowie wpadną nam w ręce razem z Santerem, ja natomiast miałem pewne wątpliwości. Do zmroku brakowało najwyżej dwudziestu minut, a Kiowowie się nie zjawiali. U nas pod drzewami było już ciemno.

      Szept Parkera i Stone’a ustał. Lekki wiatr poruszał szczytami drzew i wywoływał jednostajny szmer, który należałoby raczej nazwać nieustannym, głębokim oddechem lasu, od którego bardzo łatwo odróżnić każdy inny odgłos. Naraz wydało mi się, że coś pełza po miękkim, leśnym gruncie. Zacząłem nadsłuchiwać. Tak, coś się poruszało. Zwierzę czworonożne nie zbliżyłoby się do nas tak bardzo. A płaz? Również nie. Odwróciłem się szybko i położyłem, aby zobaczyć, co się dzieje u dołu, przy samej ziemi. Zrobiłem to jeszcze na czas i ujrzałem jakąś czarną postać, która leżała za mną, a teraz przemykała się między drzewami. Zerwałem się i pospieszyłem za nią. Zobaczyłem przed sobą jakby smugę cienia na jaśniejszym tle. Sięgnąłem ręką i chwyciłem kawałek jakiejś tkaniny.

      – Precz! – odezwał się przestraszony głos i równocześnie tkanina wymknęła mi się z ręki. Cień zniknął, wobec tego wstałem i zacząłem nasłuchiwać, aby przynajmniej uchem coś złowić. Ale moi towarzysze dostrzegli moje szybkie ruchy i usłyszeli okrzyk. Zerwali się z miejsc i zaczęli pytać, co się stało.

      – Cicho, cicho bądźcie! – odrzekłem i natężyłem słuch ponownie. Ale nic już nie było słychać.

      Podpatrywał nas jakiś człowiek. Prawdopodobnie był to sam Santer, gdyż oprócz niego nie było u Kiowów żadnej innej bladej twarzy. Musiałem się puścić za nim bezwarunkowo, pomimo ciemności!

      – Usiądźcie z powrotem i zaczekajcie, dopóki nie wrócę – nakazałem moim ludziom i pobiegłem.

      Nie wahałem się ani przez chwilę, dokąd się skierować – należało biec ku prerii, gdzie znajdowali się Kiowowie. Podsłuchujący mógł cofnąć się tylko do nich.

      Skoczyłem ku skrajowi lasu, skąd mogłem go jeszcze dojrzeć, i posuwałem się wzdłuż tego skraju. Chciałem przebyć w ten sposób całą dolinę i ukryć się w miejscu, gdzie stykała się z prerią, by tam pochwycić szpiega. Gdyby uciekał tamtędy, musiałby przejść koło mnie.

      Plan ten był dobry, ale, niestety, nie dało się go wykonać. W chwili kiedy biegłem zakrętem doliny i wychyliłem się poza wystającą grupę zarośli, ujrzałem przed sobą ludzi i konie tak blisko, że z trudem zdołałem się rzucić wstecz i wsunąć pomiędzy drzewa.

      Tuż u wylotu doliny rozłożyli się obozem Kiowowie. Zatrzymali się najpierw na prerii i wydali jednego wojownika na poszukiwanie Santera. Santer bowiem, znający okolicę, ruszył ku nam wcześniej niż oni i dotarł do gór, zanim Winnetou posłał strażnika na drzewo. To było jego zadanie: znaleźć nas i donieść o tym Indianom, skoro tylko przybędą. Kiedy jednak nadeszli, a on jeszcze nie wrócił, wysłali jego tropem jednego czerwonoskórego. Zwiadowca wszedł więc tak daleko w dolinę, jak mu się to zdawało konieczne, a nie ujrzawszy nieprzyjaciela, cofnął się z wiadomością do swoich. Ponieważ dolina lepiej nadawała się na nocleg niż otwarta preria, Kiowowie postanowili się przenieść. Santer wracając musiał się na nich natknać, mimo że dla ostrożności nie rozniecili ognisk.

      Teraz już wiedziałem, że nie dostaniemy ich w ręce ani dziś, ani jutro, jeżeli Santer był dość mądry i odgadł nasz plan. Co należało uczynić? Było jedno wyjście, bardzo dla mnie niebezpieczne, a mianowicie pozostać tutaj i dowiedzieć się, co postanowią czerwonoskórzy powiadomieni przez Santera o naszej obecności.

      Leżąc na ziemi, posunąłem się w kierunku ich obozu, nie dbając o osłonę, gdyż dokoła panowała ciemność, a czerwonoskórzy znajdowali się przeważnie po drugiej stronie. Mogli mnie dostrzec tylko wtedy, gdyby któryś z nich potknął się o mnie. Tak się nie stało, wobec czego dotarłem szczęśliwie w pobliże rozmawiającej grupy Kiowów. Zauważyłem tam dwa głazy leżące obok siebie. Niewątpliwie z tej strony Kiowowie nie spodziewali się niebezpieczeństwa. Wspiąłem się spokojnie z niższego głazu na wyższy i rozciągnąłem się na nim jak długi. Leżałem na wysokości dwu metrów dość bezpiecznie, gdyż żaden z czerwonoskórych nie miał powodu wchodzić tu za mną.

      Indianie, którzy dotychczas byli zajęci końmi, zeszli się także i usiedli lub rozłożyli się na ziemi. Tam gdzie spodziewałem się obecności wodza, wydano półgłosem kilka rozkazów niezrozumiałych dla mnie, gdyż nie znałem jeszcze wtedy języka Kiowów. Następnie oddaliło się kilku wojowników, którzy – jak mi się zdawało – mieli pełnić straż. Rzeczywiście obsadzili wylot doliny, ale skraj lasu pozostawili swobodny. Było to dla mnie bardzo korzystne, ponieważ zapewniało mi odwrót.

      Obozujący rozmawiali ze sobą półgłosem. Słyszałem każde zdanie, ale niestety niczego nie rozumiałem.

      Leżałem z dziesięć minut na kamieniu, kiedy usłyszałem wołanie straży, po czym nastąpiła upragniona przeze mnie odpowiedź:

      – To ja, Santer. Więc weszliście w dolinę?

      – Tak. Niech mój biały brat idzie dalej, a zaraz spotka czerwonych wojowników.

      Te słowa już zrozumiałem, ponieważ w stosunku do Santera posługiwano się żargonem złożonym ze słów indiańskich i angielskich. Zagadnięty zbliżył się, a wódz przywołał go do siebie i zapytał:

      – Mój brat zabawił o wiele dłużej, niż było postanowione. Niewątpliwie zatrzymały go ważne powody?

      – Nie było mnie tak długo, ponieważ narażeni tu jesteśmy na niebezpieczeństwo. Straciłem dużo czasu, zanim się dowiedziałem, na czym ono polega. Old Shatterhand jest tutaj.

      – Tak myślałem. Czy mój brat go widział?

      – Tak.

      – Pochwycimy go i zabierzemy do wodza, któremu strzaskał kolana. Czeka go śmierć przy palu męczeńskim. Zaskoczymy Apaczów niespodzianie i zwyciężymy.

      – Oni wiedzą, że już jesteście, gdyż niewątpliwie wysłali naprzeciw was zwiadowców. Wobec tego nie możemy ich już zaskoczyć!

      – Skoro więc ich napadniemy, dojdzie do walki, która będzie wymagała dużo krwi, bo Winnetou i Old Shatterhand wystarczą każdy na dziesięciu wojowników.

      – Tak, to prawda. Śmierć Inczu-czuny i jego córki napełniła ich wściekłością. Kipią zemstą, będą się bronili jak rozjuszone drapieżne zwierzęta. Ale mimo to muszą się dostać w nasze ręce! Przynajmniej Winnetou.

      – Ja wiem, jak się do tego zabrać, żeby go wziąć do niewoli. Wystarczy wyzyskać pułapkę, którą oni na nas zastawili.

      – Zastawili pułapkę? Jaką? Opowiedz nam o tym!

      – Chcą nas zwabić do wąskiego parowu, gdzie niepodobna się bronić, i tam nas wziąć do niewoli. Podsłuchałem rozmowę Winnetou i Old Shatterhanda, jaką prowadzili

Скачать книгу