Скачать книгу

który to czyni, aby ocalić innych, powinien się spodziewać z ich strony wdzięczności, nie obelg. Howgh! Wyjdźmy w pole, aby zobaczyć, dlaczego blade twarze znajdują się w tych stronach.

      Jakaż różnica między moimi białymi towarzyszami a tymi, pogardzanymi przez nich, Indianami! Już samo poczucie sprawiedliwości skłoniło czerwonoskórych do świadczenia na moją korzyść, co było nawet odwagą z ich strony. Wyszliśmy wszyscy z zarośli. Wtem Inczu-czuna ujrzał wbite w ziemię paliki miernicze, stanął, odwrócił się do mnie i zapytał:

      – Co to ma znaczyć? Czy blade twarze chcą ten kraj zmierzyć?

      – Tak. Aby zbudować drogę dla konia ognistego.

      Z oczu jego zniknął wyraz spokojnej zadumy. Rozgorzał gniewem i zapytał pospiesznie:

      – Czy ty należysz do tych ludzi? Czy mierzyłeś z nimi?

      – Tak.

      – I płacą ci za to?

      – Tak.

      Obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem i tak samo pogardliwie odezwał się do Kleki-petry:

      – Nauki twoje brzmią bardzo pięknie, ale nie zawsze się sprawdzają. Zobaczyliśmy bladą twarz z obliczem i oczyma pełnymi rzetelności, i oto wychodzi na jaw, że przybyła, aby za pieniądze kraść nam ziemię. Blade twarze mogą wyglądać na dobre czy złe, wewnątrz każda z nich jest taka sama!

      Uczciwość każe mi wyznać, że nie znalazłem wtedy słów na swoją obronę. W duchu czułem się zawstydzony, gdyż wódz miał słuszność. Czyż mogłem być w tej chwili dumny ze swojego zawodu?

      Starszy inżynier ukrył się razem z trzema surwejorami w namiocie, wyglądając przez dziurkę w stronę, skąd mógł nadejść niedźwiedź. Spostrzegłszy nas, odważyli się wyjść wielce zdumieni, a nawet stropieni widokiem Indian. Przywitali nas oczywiście pytaniem, jak obroniliśmy się przed niedźwiedziem.

      Rattler odrzekł:

      – Zastrzeliliśmy go i w południe będą na obiad łapy niedźwiedzie, a wieczorem szynka.

      Trzej goście spojrzeli na mnie, jakby pytając, czy do tego dopuszczę.

      – A ja twierdzę – rzekłem – że to ja zakłułem niedźwiedzia nożem. Tutaj stoją trzej rzeczoznawcy, którzy przyznali mi słuszność, ale niech to jeszcze nie rozstrzyga sprawy. Gdy nadejdą Hawkens, Stone i Parker, wydadzą swój sąd, do którego się zastosujemy. Do tego czasu niech nikt nie waży się ruszać niedźwiedzia. A teraz trzeba pochować zmarłego towarzysza. Nie możecie go przecież tak zostawić. – zmieniłem temat.

      – Zginął ktoś? – zapytał Bancroft przestraszony.

      – Tak, Rollins – odrzekł Rattler. – Stracił życie tylko przez cudzą głupotę, bo mógł ocaleć. Byłby się wdrapał zupełnie dobrze na drzewo, tymczasem nadbiegł ten greenhorn i w głupi sposób podrażnił niedźwiedzia, który rzucił się potem wściekle na Rollinsa i poszarpał go na sztuki.

      To była już tak daleko posunięta nieuczciwość, że ze zdumienia omal nie straciłem mowy. Nie mogłem ścierpieć takiego przedstawienia sprawy, i to jeszcze w mojej obecności.

      – Ja zaś twierdzę, że niedźwiedź pochwycił go, zanim ja nadszedłem!

      – Kłamstwo!

      – Well, wobec tego posłyszycie i poczujecie prawdę!

      Po tych słowach wytrąciłem mu lewą ręką rewolwer, a prawą wymierzyłem tak potężny policzek, że potoczył się może z sześć kroków po ziemi. Zerwał się, wyjął nóż zza pasa i podbiegł ku mnie, rycząc jak wściekłe zwierzę. Odparowałem pchnięcie noża lewą ręką, a prawą grzmotnąłem go po głowie tak mocno, że padł nieprzytomny pod moje nogi.

      – Uff, uff! – zawołał zdumiony Inczu-czuna, zapominając na widok tego ciosu o zwykłym indiańskim panowaniu nad sobą.

      Po chwili Inczu-czuna zwrócił się do inżyniera:

      – Ty masz między bladymi twarzami prawo rozkazu. Muszę z tobą pomówić.

      – Czy chcesz być naszym gościem?

      – To niemożliwe. Jak mogę być twoim gościem, skoro ty znajdujesz się na mojej ziemi, w moim lesie, w mojej dolinie i na mojej prerii. Niechaj biali mężowie usiądą jak przystało podczas narady.

      Właśnie wracali z przejażdżki Sam, Dick i Will. Jako doświadczeni westmani zdziwili się niemało na widok Indian, a zaniepokoili się, dowiedziawszy się, kim oni są.

      – Kto jest ten trzeci? – spytał mnie Sam.

      – Nazywa się Kleki-petra, a Rattler przezwał go bakałarzem.

      – Ach, słyszałem o nim, jeśli się nie mylę. To bardzo tajemniczy człowiek, biały, ale żyje już długo pośród Apaczów. Jest to ktoś w rodzaju misjonarza, chociaż nie jest kapłanem. Cieszę się, że go widzę. Czy stało się coś jeszcze?

      – Zrobiłem to, przed czym ostrzegaliście mnie wczoraj.

      – Nie wiem, co macie na myśli. Ostrzegałem was przed wieloma rzeczami.

      – Grizzli.

      – Jak, gdzie, co? Był tutaj szary niedźwiedź? Żartujecie chyba!

      – Ani mi to w głowie. Za tymi krzakami w lesie. Zawlókł tam starego byka.

      – A, do stu piorunów, musiało się to stać właśnie wtedy, kiedy mnie nie było! Czy zginął kto?

      – Rollins.

      – A wy? Jak wyście postąpili? Trzymaliście się chyba z daleka?

      – Trzymałem się o tyle z daleka, że mi nie mógł nic zrobić, ja zaś wbiłem mu nóż między żebra.

      – Czy jesteście przy zdrowych zmysłach? Zaatakowaliście go nożem?

      – Tak, bo strzelby nie miałem.

      – Co za człowiek! Prawdziwy, rzetelny greenhorn. Wziął ze sobą umyślnie ciężką strzelbę na niedźwiedzie, a gdy niedźwiedź przychodzi, strzela nożem zamiast z rusznicy. Czy uważałby ktoś coś podobnego za możliwe? Jak do tego doszło?

      Opowiedziałem mu, jak się wszystko odbyło i jak się potem znowu starłem z Rattlerem.

      – Człowiecze, jesteście lekkomyślny! – zawołał. – Nie widział jeszcze nigdy szarego niedźwiedzia i idzie nań jak na starego pudla! Muszę się natychmiast przypatrzyć temu zwierzęciu.

      Obaj Indianie siedzieli na trawie razem z Kleki-petrą, a inżynier naprzeciwko nich, lecz rozmowa nie zaczęła się jeszcze. Czekali na powrót Sama i jego wyrok.

      Wrócił niebawem i zawołał już z dala:

      – Co za głupota strzelać do niedźwiedzia, a potem zmykać! Jeśli się nie chce stanąć z nim do walki, nie strzela się w ogóle, lecz zostawia go w spokoju, wówczas nic nikomu nie zrobi. Ten Rollins okropnie wygląda! Któż to zabił niedźwiedzia?

      – Ja! – zawołał Rattler pospiesznie.

      – Wy? A czym?

      – Kulą.

      – Tak też myślałem.

      – A więc należy do mnie. Słuchajcie, ludzie! Sam Hawkens oświadczył się za mną! – krzyczał Rattler z triumfem.

      – Wasza kula przeszła mu po głowie i urwała czubek ucha. Wskutek utraty takiego czubka grizzli ginie oczywiście na miejscu, hi! hi! hi! Jeśli to prawda, że kilku wypaliło naraz, to chybili ze strachu. Tylko jedna kula musnęła go w ucho, poza tym kul ani śladu. Są natomiast cztery potężne znaki od noża: dwa w okolicy

Скачать книгу