Скачать книгу

sobie tylko stoimy i patrzymy – odparłem wymijająco, zanim któryś z chłopaków wypaple prawdę.

      – A pan to kim jest? – zapytał poufale Muffin.

      Z całej naszej czwórki on wzbudzał chyba największe zaufanie i był słodki jak pulpecik, jak mawiała jego mama, więc chyba dlatego facet od razu mu odpowiedział:

      – Jestem Wincenty Skwarek, dyrektor Muzeum Okręgowego – przedstawił się.

      – A my się panu nie przedstawimy, bo mama stale mi powtarza, że nie wolno mi rozmawiać z nieznajomymi – pospiesznie odezwał się Rodzynek.

      – Aha, całkiem słusznie, całkiem. – Pan Wincenty pokiwał głową.

      Po chwili podszedł do niego inspektor Szczurek.

      – Witam, czekaliśmy na pana! Zrobiła się tu niezła jatka, zanim przyjechaliśmy, tłum poszukiwaczy skarbu opanował mury miejskie. Ktoś rozpuścił durną plotkę, która utrudnia nam prowadzenie śledztwa – narzekał inspektor.

      – No właśnie, a kto ją rozpuścił? – zainteresował się Muffin.

      Policjant odwrócił się i niezadowolony ściągnął brwi.

      – Chłopcy, idźcie do domu, nie ma się na co gapić. – Inspektor odegnał nas, machając ręką.

      Nie do wiary, wszyscy nas przeganiają jak muchy uprzykrzone. No tak, Muffin musiał zwrócić na nas uwagę inspektora. Ignorant jeden.

      Wincenty Skwarek wydawał się o wiele sympatyczniejszy.

      – Interesujecie się sztuką? – zagadnął, przyglądając się nam ciekawie.

      – Jeszcze jak! – zapewniłem gorliwie. – Założyliśmy nawet Klub Miłośników Sztuki – dorzuciłem dla lepszego efektu.

      – A ja myślałem, że to jest Klub Poszukiwaczy…

      – Stul dziób! – syknąłem do Muffina, który oczywiście znowu wyrwał się nie

      w porę. Znajomość z dyrektorem muzeum, z którego wykradziono obrazy, mogła nam się przecież przydać.

      – To niezwykłe zainteresowania jak na chłopców

      w waszym wieku. – Wincenty Skwarek wyraźnie się ucieszył.

      – Taaa… – Pokiwałem głową z miną konesera dzieł sztuki. – Sądziliśmy, że odnajdziemy tu skradziony obraz, chcieliśmy go ocalić przed zniszczeniem.

      – To się chwali, to się chwali. – Dyrektor gładził brodę, patrząc na nas.

      Czy on musi powtarzać wszystko dwa razy?

      Tłum gapiów wciąż kłębił się za policyjną taśmą

      i pewnie zazdrościł nam, że my znaleźliśmy się po drugiej stronie.

      – Inspektorze – Wincenty Skwarek zwrócił się do policjanta – ci chłopcy zostaną tutaj, wydaje mi się, że pomogą odnaleźć nam obraz.

      – Jak pan sobie życzy – zgodził się inspektor po dłuższej chwili zastanowienia. Rzucił nam jednocześnie ostrzegawcze spojrzenie i pogroził palcem. – Tylko żadnych wygłupów, żebyście nie zniszczyli śladów ani dowodów.

      – Przecież i tak tamci – Bazyl wskazał tłum – wszystko już zadeptali.

      Inspektor żachnął się i odszedł zły do swojej ekipy.

      – I co? – zapytał dwóch z dochodzeniówki.

      – Nic – odparł krótko jeden z nich.

      Prawdę powiedziawszy, bardzo mnie to ucieszyło.

      Na niebie pojawiły się czarne chmury, zwiastujące nadciągający deszcz. Wśród policjantów zrobiło się nerwowo, a i dyrektor muzeum również z rozpaczą zaczął spoglądać w niebo.

      – Deszcz zniszczy dzieło, jeśli ukryli je nie dość głęboko – zamartwiał się. – I tak pewnie uległo nieodwracalnym uszkodzeniom – lamentował.

      – Niech pan się nie martwi – pocieszał go Rodzynek – zaraz znajdziemy obraz.

      Postanowiłem się z chłopakami rozdzielić. Kto pierwszy znajdzie obraz Wyczółkowskiego, miał zagwizdać. Mury były dość długie, więc rozdzielając się, mogliśmy zwiększyć szanse na powodzenie naszych poszukiwań.

      – Policjanci nie znają się na szukaniu. – Muffin lekceważąco machnął ręką.

      Miał rację, mówię wam, Muffin to istny pies gończy! Jest w stanie wywęszyć zapach jedzenia pół kilometra od lodówki. A skoro na obrazie były smaczne owoce, istniała szansa, że Muffin też go wywęszy.

      Zaglądałem w każde zagłębienie muru. Choć mury miejskie niedawno zostały poddane renowacji, w niektórych miejscach czas i tak zrobił swoje. Istniała szansa,

      że złodzieje mogli wsunąć zwinięty obraz w jakąś szczelinę. Pierwsze krople deszczu spadały nam na nosy

      i gapie powoli zaczęli się wycofywać. Ale nie my! Poszukiwacze skarbów z krwi i kości!

      Postanowiłem jeszcze raz dokładnie przeczytać zagadkę. Nagle, jakby we mnie piorun strzelił. Popełniliśmy fundamentalny błąd! Dopiero teraz zrozumiałem, o co mogło chodzić złodziejom.

      Założyliśmy, że ukryli dzieło gdzieś albo wewnątrz murów, albo w ich pobliżu. Ale to nie o te mury chodziło!

      – Tutaj nie ma obrazu! – wykrzyknąłem.

      Wincenty Skwarek spojrzał na mnie z uwagą.

      – Sądzisz, że nas oszukali? – zapytał.

      Muffin wrócił ze swoich poszukiwań przemoczony, bo rozpadało się już na dobre. Nawet on nie wywęszył akwareli, a przyczyna mogła być tylko jedna – tutaj wcale jej nie było.

      – Wszyscy dali się nabrać – mówiłem, a policjanci też zaczęli na mnie patrzeć z zaciekawieniem. – To nie o te mury chodzi w zagadce. Pamiętacie stare bunkry

      w lesie?

      Pan Skwarek postukał parasolem o chodnik.

      – Jesteś bystry, chłopcze! Inspektorze, jedziemy do bunkrów!

      – Zabierzecie nas ze sobą? – Bazyl zrobił oczy kota ze Shreka.

      Sam marzyłem o tym, by zobaczyć bunkry. Mama nigdy nie pozwalała zanadto nam się do nich zbliżać. Nie mogliśmy przepuścić teraz takiej okazji.

      Inspektor naradzał się z panem Skwarkiem przez dobrą chwilę, aż wreszcie zgodzili się nas zabrać.

      – Przyda nam się wasza intuicja – orzekł policjant, po czym kazał nam wsiąść do radiowozu.

      Usiadłem obok kierowcy, nie miałem zamiaru gnieść się z Muffinem z tyłu. Bazyl i Rodzynek ledwo mogli zapiąć pasy, bo Muffin rozsiadł się jak hrabia pośrodku. Kierowca włączył koguta i cała kawalkada policyjnych samochodów ruszyła na sygnale. Pan Skwarek kazał się spieszyć, by ochronić dzieło przed zniszczeniem.

      – Ale jazda! – Chłopacy z tyłu upajali się prędkością.

      Było jak w filmie sensacyjnym, w którym policja ściga przestępców. Tylko że my ścigaliśmy dzieło sztuki ukryte przez gang. Na przejściu dla pieszych nagle zobaczyłem tatę. Na szczęście zasłaniał się parasolem i odsunął się na bezpieczniejszą odległość, przepuszczając policyjne radiowozy.

      Odetchnąłem z ulgą, nie chciałem, żeby potem

      w domu rodzice komentowali całe zdarzenie. Mama myślała przecież, że poszliśmy

Скачать книгу