Скачать книгу

– powiedziała – jedziesz z moim synem, a ja nakładam na ciebie odpowiedzialność. Byłeś moim dobrym sługą przez wiele lat, znasz swoje miejsce i wiesz, co możesz robić, a czego ci nie wolno. Będziesz się nim opiekował. On jest twoim panem, ale jest bardzo młody. Jest bardzo młody, ale jest twoim panem. Będziesz wiedział, co robić. Ty odpowiadasz. To wszystko”. Powiedziała tylko tyle i ani słowa więcej, a on odrzekł: „Tak, łaskawa pani” i też ani słowa więcej. Może świadomość, że młody panicz wyrusza na wyprawę, która może trwać bardzo długo, złamała jej szlachetne stare serce – zmarła na trzy tygodnie przed jego wyjazdem, niech spoczywa w pokoju. Jak dotąd stara dama nie miała powodu, by patrzeć gniewnie z nieba na Robina Cherrywoode’a – na pewno już tam była, jako łaskawa pani, która zawsze karmiła i odziewała ubogich i wysłuchała najmniejszego ze swoich sług. Dobrze się opiekował młodym paniczem; istniały sposoby, by służący chronił pana przed niebezpieczeństwem, nie zapominając swego miejsca, nie raniąc dumy pana i nie okłamując go zbyt często.

      „Zostań tam, gdzie jesteś”, powiedział. Trzeba więc było zostać przynajmniej tak długo, dopóki nie zniknie z oczu, czyli właśnie do teraz.

      Robin zsiadł z konia.

      – Hej, ty... potrzymaj to dla mnie przez chwilę, dobrze?

      Żołnierz, do którego się zwrócił, podniósł wzrok na liczącą metr dziewięćdziesiąt postać i odpowiednie do wzrostu bary, stłumił przekleństwo na końcu języka, odłożył kuszę i wziął lejce dwóch koni.

      Robin skinął mu przyjaźnie głową.

      – Zaopiekuj się nimi, mały człowieczku. Są warte więcej niż ty. – I ruszył w kierunku, w którym znikł jego pan.

Kolo.psd

      Piers dotarł w międzyczasie do głównego budynku. Kilka razy zmuszony był kryć się przed gradem spadających kamieni. Ciągle słyszał huk tarana; nie zaniechali prób zburzenia wieży.

      Gdzie u licha mógł być tamten chłopak? Odnalezienie kogokolwiek w tej gigantycznej budowli było beznadziejnym zadaniem... szczególnie kogoś, kto prawdopodobnie starał się robić wszystko, by go nie znaleziono. Jeśli w ogóle jeszcze tu był... bo część mnichów chyba uciekła przed rozpoczęciem ataku. Wspomniał o tym Caserta, dodając przy tym, że zamierza spuścić za nimi psy. „Każdy, kto ucieka na widok wchodzących ludzi cesarza, musi mieć nieczyste sumienie i jest prawdopodobnie jednym z tych szpiegów.” Jak gdyby ktokolwiek o zdrowych zmysłach, szpieg czy nie, nie starał się uniknąć spotkania z ludźmi Caserty.

      Nie da się iść dalej... refektarz był piecem buzującym ogniem. Schody na piętro też płonęły. Co to? Mnich, starzec... martwy. Udusił się dymem, świeć Panie nad jego duszą. Przeżegnał się. To wielka, bardzo wielka rzecz być cesarzem, ale zdrowiej być sir Piersem Rudde, jednym z najuboższych i najmniej znacznych angielskich rycerzy.

      „Ciekawe, czy on w ogóle ma sumienie”, pomyślał. „Ciekawe, jak śpi w nocy. Tu leży następny... też martwy. Lepiej stąd wyjdę, bo zaraz będzie trzech. Piersie, mój synu, tyle przychodzi z dawania obietnic obcym”. Odwrócił się. Zobaczył za sobą przynajmniej cztery różne korytarze. Ten dom był labiryntem. Którędy przyszedł? Święta Matko Boża, jak tu gorąco. To ta przeklęta zbroja, oczywiście... jeszcze trochę i rozgrzeje się do czerwoności, a on upiecze się w niej jak święty Wawrzyniec. „Pomóż mi się stąd wydostać, święty Wawrzyńcu – ty wiesz, jak to boli.” O, tam były schody, z których docierał powiew chłodnego powietrza. „Dzięki ci, święty Wawrzyńcu, jeśli to byłeś ty... trzeba zejść na dół, prawda? Na dół czy do góry, oddychanie jest najważniejsze...

      Zszedł po schodach. Tak, tam było trochę chłodniej. Nie uchyla się też od zobowiązania... jeżeli chłopiec chowa się gdzieś w budynku, na pewno będzie w miejscu bezpiecznym od ognia.

      Głosy. Zdecydowanie głosy. Dobiegały z jeszcze większej głębokości. Te schody zdawały się nie mieć końca. Ale za sobą też usłyszał głos, który wymawiał jego imię.

      – Sir Piers... sir Piers... jesteś tam? Jesteś tam?

      Robin. Powinien był wiedzieć, że ten człowiek po­drepcze za nim niespokojnie jak kwoka za kurczęciem.

      – Tak, jestem tu, Robinie.

      Człap, człap, człap. Był tam, czarny jak diabeł od dymu, w nadpalonym kaftanie.

      – Chyba kazałem ci pozostać na miejscu – powiedział Piers, marszcząc brwi.

      – To prawda, panie, ale konie są dosyć bezpieczne, a ten budynek nie jest, więc pomyślałem...

      – Zamilknij teraz... Zdawało mi się, że słyszę głosy tam na dole.

      Nasłuchiwali. Ale wszędzie panowała cisza.

      – Jestem pewien, że słyszałem głosy – rzekł Piers. – A muszę odnaleźć tego chłopca, nawet gdyby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.

      Robin spojrzał na niego z powątpiewaniem.

      – To całkiem możliwe, panie – powiedział, drapiąc się w głowę.

      – Cóż, nikt ci nie kazał tu przychodzić. Hej... jest tam kto?

      Nie było odpowiedzi.

      – Na pewno myślą, że jesteśmy z tego motłochu tam na górze – rzekł Robin. – Dlatego nie odpowiadają, to jasne.

      Piers omal nie udławił się śliną. Nazwanie wojsk cesarskich „motłochem” było wielką zuchwałością. Ale nie mijało się z prawdą. Tak trudno było przekonać tego człowieka, że nie wszystko, co cudzoziemskie, musi być bezwartościowe, a ludzie Caserty jeszcze umacniali jego uprzedzenia.

      – Chodź, Robinie, musimy zejść niżej. Te schody na pewno gdzieś się kończą.

      Znów zaczął schodzić. Było ciemno choć oko wykol; nie przedostawał się tu najmniejszy odblask ognia. Ciemno i ślisko.

      – Ostrożnie.

      – Widzę światło, panie.

      – Widzisz? Ja nie. Tak, jest tam. Teraz nic nie mów i spróbuj iść bezszelestnie na tych wielkich stopach.

      Zeszli jeszcze niżej.

      – Dochodzi stamtąd, panie – szepnął Robin. – Tam muszą być drzwi, prześwituje spod nich. Twój miecz, panie... przygotuj go na wszelki wypadek...

      – Cicho.

      Robin potrząsnął głową. Albo ci ludzie na dole byli śmiertelnie przerażeni... a kiedy człowiek jest w takim stanie, może zerwać się nagle do szaleńczej walki... albo było to miejsce, gdzie trzymali coś bardzo dla nich cennego, o co każdy by walczył. Zabrał ze sobą tarczę pana. A teraz wyjął długi, użyteczny sztylet.

      Piers tego nie widział. Zbliżał się ostrożnie do drzwi, spod których dochodziło światło. Rzucił się na nie, a one pod­dały się tak łatwo, że mało nie wpadł do pokoju. Odzyskał jednak równowagę, zanim Robin machnął przed nim tarczą.

      Pokój był mały i pozbawiony mebli. Stary mnich siedział na podłodze, opierając się o ścianę. Głowę miał owiniętą zakrwawionym bandażem. Po obu jego stronach stał może tuzin zakonników w różnym wieku. W świetle starej lampy oliwnej zwisającej z sufitu Piers widział, że ich twarze są blade i ściągnięte. Ale żaden nie wypowiedział ani słowa. Nastąpiła długa cisza. Piers też zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. W końcu ranny starzec przemówił pierwszy.

      – Jeśli masz rozkaz, by zabijać, rycerzu... to właśnie mnie szukasz. Dlatego pozwól tamtym odejść.

      Piers

Скачать книгу