ТОП просматриваемых книг сайта:
Łagodne światło. Louis de Wohl
Читать онлайн.Название Łagodne światło
Год выпуска 0
isbn 978-83-257-0583-1
Автор произведения Louis de Wohl
Жанр Биографии и Мемуары
Издательство OSDW Azymut
– Za murem, mówisz? To jak mogłeś zobaczyć... jego, ich, czy to coś?
– Czarny człowiek wspiął się na mur – odrzekł brat Wincenty. – A... ten drugi wystawiał zza niego głowę i szyję.
– Całkiem duży diabeł – mruknął opat. Wstał trochę ociężale. – Chodźmy na niego popatrzeć.
– Tak, ojcze opacie.
Na zewnątrz zebrał się jakiś tuzin mnichów.
– Chyba masz rację, bracie Wincenty – powiedział opat z ironią. – To na pewno diabeł. Popatrz, ile świętej pracy powstrzymał. – A gdy się rozproszyli, rzekł: – Zaprowadź mnie do róż, bracie Wincenty.
Po kilku minutach dotarli na miejsce. Ale mur za biało-czerwonymi pięknościami był pusty.
– Jesteś pewny, że to było tutaj, bracie Wincenty?
– Zupełnie pewny, ojcze opacie.
– Szkoda – rzekł opat. – Cóż, przyjdź do mojego gabinetu po komplecie. Teraz muszę wracać do pracy. A jeśli w międzyczasie...
Ku konsternacji opata brat Wincenty wydał ochrypły okrzyk:
– Tam... tam! Patrz, ojcze opacie, patrz!
Palec mnicha wskazywał na bramę.
A tam, tak, coś się poruszało, coś, co sprawiło, że brat furtian pobiegł jak oszalały do głównego budynku. On też krzyczał, ale zagłuszył go dźwięk trąbki tak ostry, że kaleczył bębenki uszu. Czy to był diabeł brata Wincentego? Wyglądało na to, że tuż za bramą klasztoru dzieje się coś niezwykłego. Ale ten stwór, niebotyczny żółto-brązowy stwór prowadzony przez czarnego człowieczka...
– To jest to, ojcze opacie! – wykrzyknął brat Wincenty. – Widzisz teraz? To jest to – i jego towarzysz.
Brama miała łuk wysoki na prawie cztery metry, a jednak stwór musiał pochylić szyję, żeby wejść. Schylił ją jak gdyby w pełnym szacunku ukłonie i znów się wyprostował do swojej pełnej, nieprawdopodobnej wysokości. Przez chwilę opat był gotów przyjąć teorię brata Wincentego; ale wtedy zobaczył wielką niezdarną szarą masę wyłaniającą się zza dziwnego stworzenia, łopoczące uszy i długą trąbę – to niewątpliwie był elephas; widział go wcześniej na rysunku, dziwne, odrażające zwierzę, ale zwierzę – więc to drugie też najprawdopodobniej było zwierzęciem. „Po czymś takim – pomyślał opat – dosyć łatwo uwierzyć w istnienie jednorożców... w rzeczy samej, wszystkiego. Ale co... dlaczego...?”
Przyszła mu do głowy myśl, że to wszystko jest tylko nocnym koszmarem, z którego za chwilę się obudzi. Zakonnicy wyszli wszystkimi drzwiami i tłoczyli sie w grupkach, patrząc, co się dzieje. Elephas znów zatrąbił, gdy ledwo przecisnął się przez bramę. On też miał towarzysza, ciemnoskórego poganina w turbanie i białych szatach, który głaskał go po trąbie. A za nim szły inne zwierzęta – rysie, pantery, co najmniej pół tuzina, z kagańcem i uzdą, prowadzone przez innych ludzi. Tuż za nimi szło stado wielbłądów, niektóre z jednym, inne z dwoma garbami.
– Święta Matko Boża – jęknął brat Wincenty. – Co to jest, ojcze opacie? Czy to się dzieje naprawdę?
Opat nie odpowiedział. Patrzył surowym wzrokiem na bramę, gdzie teraz, za truchtającymi niezgrabnie wielbłądami, pojawiły się inne postacie – ludzkie sylwetki, ubrane we wspaniałe, na wpół przezroczyste szaty we wszystkich kolorach tęczy. Piękne twarze z mocnym makijażem. Kobiety. One też miały swoich towarzyszy – tłustych, bezkształtnych mężczyzn w falujących szatach. Eunuchowie. Tancerki i eunuchowie.
Nagle opat zrozumiał. Pobladł jak ściana.
– Tak, bracie Wincenty. To się dzieje naprawdę – tak prawdziwie, jak zniewagi rzucane na naszego Miłosiernego Pana i z takim samym zamiarem. O – proszę.
Rycerz w pełnej zbroi, na koniu również okrytym zbroją, wjechał na dziedziniec. Po obu stronach miał paziów, za którymi szli giermkowie – wielki, opancerzony chrząszcz otoczony przez mrówki. Rozejrzał się, podjechał prosto do opata i zatrzymał przed nim. Jego odkryta głowa z niesfornymi brązowymi włosami była zadziwiająco mała, niegodna królewskich ornamentów, z których się wynurzała.
– Ty jesteś opatem?
– Jestem don Francesco Tecchini, opat klasztoru Świętej Justyny. Co oznacza ta gorsząca procesja, panie?
– Jestem hrabia Caserta – odrzekł rycerz. – Twój sługa, czcigodny ojcze opacie. – Strzepnął niewidoczny pyłek z aksamitnego zielonego płaszcza. – To, co nazywasz gorszącą procesją, należy do dworu jego najłaskawszej mości cesarza, którego poddanymi obaj jesteśmy. Poddany i sługa, czcigodny ojcze opacie – tak jak ci wszyscy są sługami – dwu– i czworonożnymi, jaka to różnica?
– Nawet dziecko dostrzegłoby różnicę, hrabio. To jest teren sakralny.
– Nie przybyłem tutaj, by wdawać się w teologiczne subtelności – przerwał mu rycerz – ale by ogłosić przybycie mojego cesarza, który raczył wybrać to miejsce na swoją tymczasową kwaterę.
– To niemożliwe – powiedział opat drżącymi wargami. – Cesarz i jego dworzanie są mile widziani, ale jeśli jego kwatera przewiduje...
– Szkoda mi przerywać twoją piękną mowę, ale nic nie jest niemożliwe, kiedy mój cesarz rozkaże. Zdaję sobie sprawę, że zakonnicy nie powinni się zadawać z płcią piękną. Dlatego ty i twoi mnisi niezwłocznie opuścicie Świętą Justynę... w waszym dobrze pojętym interesie. – Wąskie wargi o sarkastycznym wyrazie rozszerzyły się lekko, nie otwierając, pod płaskim, zmysłowym nosem. Przenikliwe ciemne oczy błyszczały złośliwością.
– Opuścić Świętą Justynę – opatowi zabrakło tchu. – Ja... nie mogę uwierzyć, że cesarz posuwa się tak daleko.
– Czcigodny ojcze opacie! Twój wiek i habit powstrzymują mnie od odpowiedzi, jaką dałbym innemu mężczyźnie, gdyby wątpił w moją prawdomówność. Jednakże...
– Wolałbym obrazić ciebie – przerwał stary człowiek, mocno wzburzony – zarzucając ci kłamstwo, niż obrazić cesarza, przyjmując twoje słowa za naprawdę wypowiedziane przez niego, jakkolwiek przykra jest dla mnie ta alternatywa.
– Dosyć – uciął rycerz. – Daję wam dokładnie pół godziny. Każdy mnich, który nie opuści w tym czasie klasztoru, zostanie wywleczony za ucho. Rozkazuję posprzątać to miejsce i przygotować na mieszkanie dla mojego pana. To jego własne słowa.
– Rozumiem – odrzekł opat, nieoczekiwanie znów spokojny. – Jeżeli klasztor Świętej Justyny jest odpowiedni na mieszkanie dla twojego pana, nie może być już odpowiednia dla mnie. Odejdziemy.
Minął rycerza, kierując się do wejścia, przy którym tłoczyło się teraz pół setki mnichów, zdrętwiałych ze strachu i wzburzenia.
„Najświętszy Sakrament – pomyślał – naczynia liturgiczne i szaty – oraz kilka ksiąg i manuskryptów. Dzięki Ci, Boże, za ślub ubóstwa. Znajdziemy schronienie na Monte Cassino. Jest tam dość miejsca dla nas wszystkich”. To nie będzie trwało wiecznie. Cesarz Fryderyk nie zatrzymywał się nigdy długo w jednym miejscu. Odkąd go ekskomunikowano, zmieniał swoją siedzibę kilka razy w roku – jak gdyby ziemia paliła mu się pod nogami – i może naprawdę tak było.
– Ojcze opacie...
– Tak, bracie Wincenty?
– Co oni zrobią z moimi kwiatami?
– Z naszymi kwiatami, bracie Wincenty.