Скачать книгу

przytulona do stóp alabastrowej kolumny, nie mogła wyrozumieć słów, którymi Malahuda witał Zwycięzcę, ale słyszała dźwięk jego głosu i pojęła, że mówił rzeczy ważne i uroczyste. Z ukrycia swego patrzyła przez cały czas na dziadka, na płaszcz jego czarny i wysoki kołpak arcykapłański, które jej zasłaniały poniżej stojącego przybysza z dalekiej gwiazdy. Złorzeczyła w duchu temu szerokiemu płaszczowi i powitaniu, w nieskończoność się przeciągającemu, drżąc z niecierpliwości, aby ujrzeć co prędzej twarz tego oczekiwanego, a nie śmiała w dziwnym jakimś lęku wyjść z kryjówki lub chociażby ruszyć się z miejsca. Wytężała wzrok, jakby przebić chciała nim stojącą między nią a Zwycięzcą postać arcykapłana, gdy on jednakże zrobił ruch, mogący jej widok odsłonić, przymykała mimo woli oczy, przyciskając jednocześnie dłońmi łopotające[48] w piersi serce…

      „Teraz go ujrzę!” – myślała widząc, że Malahuda usuwa się nieco na bok, i zawarła znów szczelnie powieki.

      Jakieś wewnętrzne znużenie ogarnęło ją: odwróciła twarz w głąb świątyni i poczęła patrzeć bezmyślnie na złoty znak Przyjścia na przodzie kazalnicy.

      Zdawało jej się, że jest jeszcze to, co było…

      …Oto arcykapłan Malahuda stoi na kazalnicy i prawi, a ona – dzieweczka nieletnia, w barwnym tłumie ludu ukryta, słucha tej przedziwnej powieści czy bajki…

      „Z dalekiej gwiazdy, świecącej nad pustyniami, przyszli ludzie onego czasu…

      I stamtąd przyjdzie, gdy czas się dopełni, Zwycięzca jasny i promienny…

      Dzień nastanie wtedy na Księżycu wieczny i szczęście…”

      Słońce wpada do świątyni przez kolorowe szyby i drży na ciemnych, malowanych ścianach, drży na głowach zasłuchanego ludu – złote jak ta bajka wyśniona:

      „Z dalekiej gwiazdy, świecącej nad pustyniami…”

      A jak On będzie wyglądał? Czy oczy jego będą błękitne? czy włos będzie złoty i długi? A gdy usta otworzy, młode i purpurowe, jaki głos z nich wypadnie? co za wezwanie? jakie błogosławieństwo?

      Pójdzie przez księżycowe góry i doliny – aż po ostatnie wszystkich krajów końce – od pustyni aż do sinego morza jasny jak słońce, uśmiechniony[49] jak zorza…

      Drgnęła. Wszakże On jest tutaj! o krok – w pobliżu. Gwałtownym ruchem zwróciła się ku drzwiom. Oto dziadek jej zdejmuje złoty kołpak z głowy i rzuca na kamienną posadzkę; widzi, jak Elem schylił się po niego skwapliwie, nie wiedzieć dlaczego śledzi pilnie ruchy jego białych rąk, goniących po schodach toczącą się czapkę… A potem…

      Usłyszała krzyk i przelękła się, spostrzegłszy, że jest jej własny. Na skórę szerna rozpostartą, na stopień najwyższy wstąpił i uderzył ją w oczy nadludzkim swoim zjawiskiem.

      – On, on!… – szeptała, nie mogąc wzroku oderwać od tej olbrzymiej, jasnej postaci, górującej tak ponad tłumem księżycowym, jak wyniosły krater Otamora góruje nad okolicznymi wzgórzami. Lęk, miotający nią jeszcze przed chwilą, zniknął nagle – czuła tylko jakieś straszne i rozkoszne razem unicestwienie i spokój, spokój nagłą cichą falą skądś spływający…

      – Tak. To On – mówiło w niej coś z głębokim i dziwnie pewnym przeświadczeniem.

      – Przyszedł.

      Wobec tego wydało jej się wszystko inne mało ważnym i nic nie znaczącym. Patrzyła z jakimś obojętnym uśmiechem na Malahudę, zstępującego z odkrytą głową ze stopni, na Elema w arcykapłańską czapkę ubranego, na tłum cisnący się około nóg Zwycięzcy.

      – Około Jego nóg…

      I uśmiechała się jeszcze, chociaż nagła burza powstającej walki u bram miasta zwiała w mgnieniu oka tłum ze stopni świątyni – uśmiechała się, patrząc, jak Zwycięzca biegł, niby młody jasny bóg, w stronę dymów i strzelających z nich ogni, nawołując mężów i zbrojnych, cofających się w pierwszej chwili pod natarciem. Kiedy jej znikł z oczu, patrzyła jeszcze za nim zaczarowanymi źrenicami z tym samym spokojnym uśmiechem na ustach.

      Do świątyni zaczęły wpadać tłumnie kobiety, szukając tutaj wedle zwyczaju schronienia przed niebezpieczeństwem. Biegły z krzykiem i narzekaniem, niektóre w lęku okropnym, obłąkane wprost z przerażenia. Ostry zapach dymu i spalenizny wpadał za nimi przez drzwi rozwarte.

      Ihezal – nieruchoma – patrzyła na nie ze zdumieniem, jakby nie rozumiejąc, co krzyczą i czego się boją, kiedy On jest pośród ludu…

      On!…

      Jedna, widząc wnuczkę starego kapłana tak we drzwiach stojącą, szarpnęła ją za rękaw szeroki, mówiąc coś szybko i popędliwie, czego ona zgoła nie rozumiała. Inne wołały ją także, ciągnąc w mroczną głąb świątyni, ale ona uwolniła się z ich rąk i wyszła owszem przed bramę. Plac był pusty zupełnie; na stopniach leżał stratowany płaszcz ze skóry szerna, porozgniatanych pereł i korali pełny…

      Ihezal podjęła go i narzuciwszy sobie na ramiona, weszła na powrót do świątyni. Kobiety pokryły się w dalszych krużgankach, a częścią[50] w otwartym dzisiaj skarbcu podziemnym; w wielkiej hali nie było nikogo. Dziewczyna przeszła przez nią, a minąwszy kazalnicę, zwróciła się na lewo, kędy[51] schody kręte, owijające się wężem dookoła filaru, wiodły na szczyt wyniosłego dachu.

      Szła z wolna, coraz bliższa malowanego sklepienia – i nie myśląc o niczym innym, uśmiechała się cicho, że jej niknie w dole mozaikowa posadzka, a rosną natomiast coraz bliższe kwiaty i postacie u góry.

      Za każdym razem, gdy się znalazła na wysokości którego z okien, uderzała na nią zmieszana fala zgiełku, od strony toczącej się walki bijąca, ona jednak nie zwracała na to uwagi, ciesząc się tylko jak dziecko, że jest coraz wyżej i wyżej…

      Ocknęła się dopiero stanąwszy na dachu, kiedy wionął jej w oczy rzeźwy wiatr od morza. W pierwszej chwili nie wiedziała prawie, jak się tutaj dostała na tę górującą nad miastem i okolicą wysoczyznę. Spostrzegła teraz dopiero świadomie, że podeptany płaszcz ma na ramionach, i rzuciła go z nagłym obrzydzeniem precz od siebie. Jakiś spazm niespodziewany i gwałtowny ścisnął ją za gardło: powstrzymywała się przemocą, aby nie płakać, chociaż nie wiedziała, o co chce płakać i czemu się od płaczu powstrzymuje…

      Morze huczało szeroko, pod blask słońca złote i ruchliwe. Fale, w miarę jak zbliżały się ku brzegowi, dostawały białych grzyw i rzucały się na piasek z głuchym łoskotem, rozlewając się po nim srebrnymi kręgami. Gnał je wicher, powstały kędyś daleko na środku wód, pod leniwie wschodzącym słońcem, hen – poza wyspą, widną z dala, którą nazywano Cmentarną, gdyż według podania pochowane tam były szczątki pierwszych ludzi, z Ziemi na Księżyc ze Starym Człowiekiem przybyłych. Ihezal, tyłem o kamienną balustradę dachu oparta, patrzyła na słońce i na wyspę, widoczną stąd jak czarnosina plama na srebrzystej roztoczy[52].

      Dziwny był ten wiatr i ten łoskot morza nieustanny przy jasnym słońcu na pogodnym niebie, które, dość wysoko już wzniesione, lało żar na twarz jej, słonym powiewem wichru smaganą. Wciągała z lubością w pierś ten rzeźwy oddech morza, rozchylając spieczone wargi purpurowe. Pod przymknionymi[53] powiekami, w oczach blaskiem oślepłych, poczęło jej wszystko mącić się i falować: morze wzburzone i złote, niebo i wyspa ta czarna, zdająca się na grzbietach fal lecieć ku niej przyśpieszonym

Скачать книгу


<p>48</p>

łopotający – dziś: łopoczący.

<p>49</p>

uśmiechniony – dziś: uśmiechnięty.

<p>50</p>

częścią – dziś w tym znaczeniu: częściowo.

<p>51</p>

kędy (daw.) – gdzie.

<p>52</p>

roztocza – rozciągająca się przestrzeń, płaszczyzna.

<p>53</p>

przymkniony – dziś: przymknięty.