ТОП просматриваемых книг сайта:
Wierna rzeka. Stefan Żeromski
Читать онлайн.Название Wierna rzeka
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Stefan Żeromski
Жанр Повести
Издательство Public Domain
Gość jej był przytomny. Nie spał. Spoglądał na prześliczną kobietę, krzątającą się po mieszkaniu, na jej głowę nadobną we wszelkiej pozie i z każdej strony, z włosami kruczej czarności, rozczesanymi pośrodku i przylegającymi do skroni – na jej rysy regularne i niewymownym owiane wdziękiem – na różane usteczka, w których radosny śmiech wieczną miał gościnę… Ubrana była w suknię szeroką u dołu, według mody, lecz nie dochodzącą do rozmiarów krynoliny. Od pracy policzki jej były zabarwione i ręce umazane we krwi. Patrząc na tę obcą, a tak czarującą istotę, która jego istność najbardziej osobistą, jego rany i najohydniejszy brud przemyła z wesołą naturalnością i dobrą prostotą, zachłysnął się od szlochów szczęścia. Szczęście zesłał mu Bóg po wielkim cierpieniu. Kiedy brnął przez lasy, wody i złorzeczył – czekało nań w tym domu. On sam, jeden jedyny został doń powołany…
Wspomniał na nagie trupy, leżące stosem między zagonami – na zwłoki mężnych, ciągnione za nogi do dołu pod lasem – i zatonął w Bogu…
Widma i męczarnie, zjawy straszliwe i głosy niepojęte osaczyły go ze wszech stron. Nachylały się nad nim potworne straszydła o postaciach drzew, albo spienionych zwierząt, które nad głową w locie kopyt pędziły. Ręce miał ciężkie i jak z marmuru. Dłonie wisiały kędyś wysoko, niby u powały zaczepione, to znowu były w czuciu tak małe, że ich przy sobie odnaleźć nie mógł. Nogi rzucało to tu, to tam, niby pnie drzewa w tartaku. Głowa stała się jak rozpalone kowadło, w które biją wraz od ucha młoty kilku siłaczy.
II
Czarodziejsko świeciło słońce. Ogniste koła drżały na sosnowych deskach, które z wczorajszych plam wymyte, już były suche. Coś weseliło się i zaśmiewało ze szczęścia, kołując na tym miejscu, gdzie stała balia – migocąc raz mocniej, to znowu słabiej. Chory patrzał na plamy słoneczne i napawał się ich widokiem. Weszła młoda gospodyni. Niosła w ręku miseczkę z jakąś dymiącą potrawą i srebrną łyżkę. Przypatrywała się bardzo uważnie swemu pacjentowi. Spostrzegłszy, że nie śpi, uśmiechnęła się, jak najweselszy szkolny urwis i wykonała oczyma zabawny znak porozumiewawczy. Kiwnęła mu głową, mówiąc :
– No, widzi pan, noc przeszła, południe przyszło, a pan nie umarł.
– Naprawdę, nie?
– Ale – no! Przecie pan zaraz będzie kaszę jadł, a to chyba dowód!
– Kaszę? Tę samą, co wczoraj?
– A tę samą.
– O, jak to dobrze!
– A no właśnie i ja sobie tak pomyślałam. Tym bardziej, że my tu ze Szczepanem niczym innym przyjąć pana nie możemy. Więc proszę wybaczyć, bo czym chata bogata – no i tak dalej… Żeby mieć choć szczyptę mąki, żeby – no, odrobineczkę cukru, mleka… Nic! Kasza i kasza. To by się przecie i kurom sprzykrzyło – nie?
– Na razie to nie. Powstańcom się nie przykrzy to nawet, czego już kury dzióbać nie chcą. Żeby tylko nie była tak gorąca, jak wczoraj.
– Nie jest wcale gorąca. Mogę ją zresztą łatwo ostudzić, bo dziś tęgi przymrozek. Ale pan może kaszy zupełnie nie lubi?
– Gdzież tam! W partii, mówię, zawsze kasza, czasem trochę kartofli… Tylko że tamtą poparzyłem sobie wczoraj usta.
– A też z pana obolały cierpiętnik! Wszystko pokrajane, pokłute, naszpikowane, poprzestrzelane – jeszcze i wargi sparzone. Tego tylko brakowało…
– Przepraszam panią …
– Nie ma za co. Przyzwyczajenie staje się drugą naturą. Co zaś do tej kaszy, to chciałam powiedzieć, że nic nie mamy, tylko ten worek jęczmiennej. I to sekret! Proszę pana – sekret! Jak to wytropią i odbiorą nam – no, to głód.
– A gdzież państwo ten worek trzymacie?
– „Państwo”! Nie żadne państwo, tylko Szczepan, ten stary kucharz, co go pan widział. Chowa go w zapolu, w stodole. Dziurę w sianie wykopał na kilka łokci głęboką i tam na postronku worek spuszcza co rano, jak o świcie na dzień dla nas dwojga porcję wybierze.
– Proszę pani, a gdzie ja jestem? Jak się też to miejsce nazywa?
– To pan tego nawet nie wie?
– Nie wiem. Ja tu obcy, pierwszy raz…
– To jest dwór w Niezdołach. Niezdoły, taki majątek jednych państwa, Rudeckich, moich krewnych i opiekunów.
– A pani? Przepraszam, że się tak pytam…
Uśmiechnęła się wesoło i najpowabniej, mówiąc:
– Mnie na imię Salomea. Ale niechże