Скачать книгу

Zdrowie mojej dziewczyny!

      — Vivat! Vivat! — krzyknęły wszystkie głosy, aż szyby poczęły drżeć w ołowianych oprawach.

      — Vivat! Przejdzie żałoba, będzie weselisko!

      Pytania poczęły się sypać:

      — A jakoż wygląda? Hej! Jędruś! Bardzo gładka? Czy taka jak sobie imaginowałeś? Jest-li druga taka w Orszańskiem?

      — W Orszańskiem? — zawołał Kmicic. — Kominy przy niej naszymi orszańskimi pannami zatykać!... Do stu piorunów! Nie masz takiej drugiej na świecie!

      — Tegośmy dla cię chcieli! — odpowiedział pan Ranicki. — Ano, kiedy wesele?

      — Jak się żałoba skończy.

      — Furda żałoba! Dzieci się czarne nie rodzą, jeno białe!

      — Jak będzie wesele, to nie będzie żałoby. Ostro, Jędrusiu!

      — Ostro, Jędrusiu! — poczęli wołać wszyscy razem.

      — Już tam chorążętom orszańskim tęskno z nieba na ziemię! — krzyknął Kokosiński.

      — Nie daj czekać niebożętom!

      — Mości panowie! — rzekł cienkim głosem Rekuć-Leliwa — popijem się na weselu jak nieboskie stworzenia!

      — Moi mili barankowie — odpowiedział Kmicic — pofolgujcie mi albo lepiej mówiąc: idźcie do stu diabłów, niechże się po moim domu obejrzę!

      — Na nic to! — odparł Uhlik. — Jutro oględziny, a teraz pospołu do stołu; jeszcze tam parę gąsiorków z pełnymi brzuchami stoi.

      — My tu już za ciebie oględziny odprawili. Złote jabłko ten Lubicz! — rzekł Ranicki.

      — Stajnia dobra! — wykrzyknął Zend. — Jest dwa bachmaty, dwa husarskie przednie, para żmudzinów i para kałmuków, i wszystkiego po parze jak oczu w głowie. Stadninę jutro obejrzym.

      Tu Zend zarżał jak koń, a oni się dziwili, że tak doskonale udaje, i śmieli się.

      — Takież tu porządki? — spytał uradowany Kmicic.

      — I piwniczka jako się patrzy — zapiszczał Rekuć — ankary smoliste i gąsiory spleśniałe jakoby chorągwie w ordynku stoją.

      — To chwała Bogu! Siadajmy do stołu!

      — Do stołu! Do stołu!

      Ale zaledwie siedli i ponalewali kielichy, gdy Ranicki znów zerwał się.

      — Zdrowie podkomorzego Billewicza!

      — Głupi! — odparł Kmicic. — Jakże to? Nieboszczyka zdrowie pijesz?

      — Głupi! — powtórzyli inni. — Zdrowie gospodarskie!

      — Wasze zdrowie!...

      — By nam się w tych komnatach dobrze działo!

      Kmicic rzucił mimo woli okiem po izbie jadalnej i ujrzał na poczerniałej ze starości modrzewiowej ścianie rząd oczu surowych w siebie utkwionych. Oczy te patrzyły ze starych portretów billewiczowskich wiszących nisko, na dwa łokcie od ziemi, bo i ściana była niska. Nad obrazami długim, jednostajnym szeregiem wisiały czaszki żubrze, jelenie, łosie, w koronach z rogów, niektóre już sczerniałe, widocznie bardzo stare, inne połyskujące białością. Wszystkie cztery ściany były nimi ubrane.

      — Łowy tu muszą być przednie, bo widzę i zwierza dostatek! — rzekł Kmicic.

      — Jutro zaraz pojedziem albo pojutrze. Trzeba i okolicę poznać — odparł Kokosiński. — Szczęśliwyś ty, Jędrusiu, że masz gdzie głowę przytulić!

      — Nie tak jak my! — jęknął Ranicki.

      — Wypijmy na pocieszenie! — rzekł Rekuć.

      — Nie! Nie na pocieszenie! — odpowiedział Kulwiec-Hippocentaurus — ale jeszcze raz za zdrowie Jędrusia, naszego rotmistrza kochanego! On to, moi mości panowie, przytulił nas tu w swoim Lubiczu, nas, biednych exulów, bez dachu nad głową.

      — Słusznie mówi! — zawołało kilka głosów. — Nie taki głupi Kulwiec, jak się wydaje.

      — Ciężka nasza dola! — piszczał Rekuć. — W tobie cała nadzieja, że nas za wrota, sierot biednych, nie wygonisz.

      — Dajcie spokój! — mówił Kmicic — co moje, to i wasze!

      Na to powstali wszyscy ze swych miejsc i poczęli go w ramiona brać. Łzy rozczulenia płynęły po tych twarzach srogich i pijackich.

      — W tobie cała nadzieja, Jędrusiu! — wołał Kokosiński — choć na grochowinach pozwól się przespać, nie wyganiaj!

      — Dajcie spokój! — powtarzał Kmicic.

      — Nie wyganiaj! I tak nas wygnali, nas, szlachtę i familiantów! — wołał żałośnie Uhlik.

      — Do stu kaduków! Któż was wygania? Jedzcie, pijcie, śpijcie, czego, u diabła, chcecie?

      — Nie przecz, Jędrusiu — mówił Ranicki, na którego twarz wystąpiły cętki jak na skórze rysia — nie przecz, Jędrusiu, przepadliśmy z kretesem...

      Tu się zaciął, przyłożył palec do czoła, jakby głowę wysilał i nagle rzekł, spojrzawszy baranimi oczyma na obecnych:

      — Chyba, że się fortuna odmieni!

      A wszyscy zawrzaśli zaraz chórem:

      — Co się nie ma odmienić!

      — Jeszcze za swoje zapłacimy.

      — I do fortun dojdziem.

      — I do godności!

      — Bóg niewinnym błogosławi. Dobra nasza, mości panowie!

      — Zdrowie wasze! — zawołał Kmicic.

      — Święte twoje słowa, Jędrusiu! — odparł Kokosiński, nadstawiając mu swe pucołowate policzki. — Bogdaj nam się lepiej działo!

      Zdrowia zaczęły krążyć, czupryny dymić. Gadali wszyscy jeden przez drugiego, a każdy siebie tylko słuchał z wyjątkiem pana Rekucia, bo ten głowę spuścił na piersi i drzemał. Po chwili Kokosiński jął śpiewać: „Len mędliła na mędlicy!” — co widząc pan Uhlik dobył z zanadrza czekanika i nuż wtórować, a pan Ranicki, wielki fechmistrz, fechtował się gołą ręką z niewidzialnym przeciwnikiem, powtarzając półgłosem:

      — Ty tak, ja tak! Ty tniesz, ja mach! Raz! Dwa! Trzy! — Szach!

      Olbrzymi Kulwiec-Hippocentaurus wytrzeszczał oczy i przypatrywał się pilnie czas jakiś Ranickiemu, na koniec kiwnął ręką i rzekł:

      — Kiep z ciebie! Machaj zdrów, a tak i Kmicicowi na szable nie dotrzymasz.

      — Bo jemu nikt nie dotrzyma; ale ty się spróbuj!

      — I ze mną na pistolety nie wygrasz.

      — O dukat strzał!

      — O dukat! A gdzie i do czego?

      Ranicki powlókł wzrokiem naokoło, na koniec wykrzyknął, ukazując na czaszki:

      — Między rogi! O dukat!

      — O co? — spytał Kmicic.

      — Między rogi! O dwa dukaty! O trzy! Dawajcie pistolety!

      — Zgoda! — krzyknął pan Andrzej. — Niech idzie o trzy. Zend! Po pistolety!

      Poczęli krzyczeć wszyscy coraz głośniej i targować się ze sobą; tymczasem Zend wyszedł do sieni i po małej chwili wrócił z pistoletami,

Скачать книгу